Szukała, ale nie mogłam znaleźć. Wszystko było niby ładne i proste, ale nie zaskakujące, nie odkrywcze, a właśnie na to byłam nastawiona. Jadłam, nawet się modliłam i kochałam – przynajmniej tak mi się wydawało. Wszystko na nic. Nie znalazłam nic, co by mnie nagle wytrąciło z mojego kokonu. Nic, co by mnie pchnęło w kierunku przemiany w motyla.
Przemiana oczywiście się dokonała, nie w momencie czytania, czy słuchania kogokolwiek. Odpowiedzialności za nią nikomu nie oddałam i chwała mi za to. Czytać oczywiście nie przestałam. Nie szukam już. A mimo to znajduję.
Miasto dziewcząt zaskakuje. Po pierwsze tematyką. Obserwując rynki wydawnicze i patrząc jakiego poziomu książki zajmują permanentnie szczyty list bestsellerów, aż trudno się dziwić, że wielkie nazwiska kierują uwagę czytelnika na tematykę seksu. Ja się dziwię. Może dlatego, że sama również planuję tę tematykę poruszyć, choć w zupełnie innym gatunku.
No, ale do brzegu! Gilbert pisze właśnie o seksualnej sferze i o jej poszukiwaniach. Dojrzewanie, odkrywanie, zadziwienie, zaróżowione policzki, przyspieszony oddech… wzrastając w życiu i własnym jego doświadczaniu. Czy seks odgrywa tu rolę kluczową? Tu są przede wszystkim prawdziwe emocje, zupełnie nie fabularne. A to się chwali. I młodość zestawiona ze starością, co dla mnie, autorki trylogii o seniorkach (Och, Elvis) ma wartość dodaną.
Czytajcie zatem Miasto dziewcząt. Poznajcie Amerykę i świat, który odkrywa główna bohaterka. Może się podobać. Powinien się podobać.
Miasto dziewcząt, Elizabeth Gilbert, Wydawnictwo Rebis