Przemysław Szulgit: Żyjemy w świecie, który na pewno nie jest takim, za jaki chce uchodzić

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

…za komuny katowano nas w szkole tym cytatem z Norwida, że „Ojczyzna to wielki, zbiorowy obowiązek”. Tymczasem pomijany w szkole dalszy ciąg tego tekstu brzmi, że to obowiązek obywatela względem ojczyzny, jak i ojczyzny względem obywatela. O przemytniczej książce „Antarabhawa” opartej na faktach o życiu we współczesnym świecie, o polityce (bo nóż w kieszeni się otwiera), rozmawiamy z autorem Przemysławem Szulgitem.

„Antarabhawa” faktycznie oznacza w sanskrycie przestrzeń między światami?

Tak.

To jak Pan do niej trafił?

W 1989 roku skończyła się pewna epoka, a fatalnie rozpoczęła następna. Na studiach pracowałem jako palacz CO. Dorobiłem się zawrotnej sumy 160 dolarów i z tą kwotą i legalnie wydanym paszportem wyruszyłem na „podbój” świata. Popracowałem na czarno na Cyprze, a po trzech miesiącach znalazłem się w Indiach. Tam już była „praca” opłacana bardziej godziwie. Trochę polatałem i wróciłem do kraju, żeby skończyć studia. Jak mi się zdaje, Pani rodzice w tamtym okresie również podjęli decyzję, że wyjadą tam, gdzie czekała ich bardziej godna egzystencja?

W przypadku moich rodziców był rok dziewięćdziesiąty drugi, rozpadło się imperium, ale zanim do tego doszło, faktycznie znajomi rodziców zaczynali już swoją mentalną ewakuację. Poszukiwali. Dołączyliśmy do tego nurtu, popłynęliśmy z prądem.

No właśnie, wiele wynika z ludzkiego buntu przeciw beznadziei. Ja we wrześniu 1991 obroniłem dyplom i znalazłem pierwszą pracę. Czekała mnie świetlana przyszłość jako akwizytora w branży kołków rozporowych, po prostu fascynujące! Odebrałem wypłatę w postaci miliona złotych, bo to były te fajowe czasy, kiedy każdy choć raz w życiu był milionerem, wymieniłem ów milion w kantorze na kilka dolarów i po trzech tygodniach znowu znalazłem się w Azji. Tak jak napisałem, wolałem być martwym tam, niż żywym tutaj.

Nie bał się Pan?

Oczywiście, że się bałem, ale nawet zwierzę działa pomimo strachu. A jakie tu były perspektywy? Nie chodziło wyłącznie o pieniądze, ale też o przebicie się do takiego życia, które nie frustruje i nie upokarza. 

Ale żeby od razu przemyt? Nie dało się inaczej?

Pewnie, lepiej byłoby dostać Maybacha od bezdomnego! Ja byłem wtedy zbyt wielkim cherlakiem, żeby wstąpić do Legii Cudzoziemskiej… O ile wiem, inni rodacy korzystali z tej alternatywy, ja skorzystałem ze swojej. Od razu złośliwie dopowiem, że jeśli teraz w tej rozmowie mają się zacząć dyrdymały etyczno-moralne, to w „Antarabhawie” pojawia się nazwisko takiego francuskiego filozofa, Georges’a Bataille’a. Przeszedł do historii między innymi tym zdaniem: „Wolę rzygać z przesytu, niż zdychać na diecie”. Polecam też passus o chłopie ze Sri Lanki, którego przyłapano na kopulacji z krową, świętą krową. To autentyk. Znakomicie ilustruje, jakimi meandrami podąża dziś prawo. 

„Antarabhawa” jest powieścią przemytniczą, ale chyba nie gloryfikuje w niej Pan łamania prawa?

Oczywiście, że nie, ale za to pytam, ile razy prawo łamało nas, bo przecież powinno być mądre i sprawiedliwe. Wie Pani, za komuny katowano nas w szkole tym cytatem z Norwida, że „Ojczyzna to wielki, zbiorowy obowiązek”. Tymczasem pomijany w szkole dalszy ciąg tego tekstu brzmi, że to obowiązek obywatela względem ojczyzny, jak i ojczyzny względem obywatela. Kiedy pewnego razu usiłowałem zrealizować z córką wizytę u okulisty w ramach NFZ, spostrzegłem, że dziwnym trafem ta umowa z ojczyzną nadal nie bywa dwustronna. I co z tym fantem zrobić? Oczywiście wysupłać sto złotych na wizytę prywatną, ta jest od ręki. W warstwie deklaratywnej rzeczywistość zawsze chce dowieść, że jest cacy. W warstwie faktograficznej zawsze wygląda to inaczej…

A czy w kreacji rzeczywistości powieściowej starał się Pan ten dysonans obnażyć? Opisując przygody przemytników posłużył się Pan określeniem „mimikra”…

Żyjemy w świecie, który na pewno nie jest takim, za jaki chce uchodzić. Te wszystkie słowa w piosenkach dla nastolatek, że mogę być kim chcę, po prostu są śmieszne. W naszym konkretnym świecie 2150 miliarderów posiada więcej majątku niż cztery i pół miliarda jego pozostałych mieszkańców. Żyjemy w warunkach nowego społeczeństwa stanowego. O szlachectwie nie decyduje urodzenie, lecz cenzus majątkowy. Ten, w jakim się urodziłeś, będzie tym, w jakim najprawdopodobniej umrzesz, o ile nie stoczysz się niżej. Łatwo będzie dziecku zostać na przykład  notariuszem lub aktorem, gdy nie mamy nikogo takiego w rodzinie? Ach, dla chcącego nic trudnego, a ja pewnie pieprzę głupoty… Ale proszę spojrzeć, jakie larum podniosło się po korzystnym dla frankowiczów wyroku Trybunału Europejskiego. Jakie straty dla sektora bankowego, jaki kryzys nastąpi, pewnie lepiej tych frankowiczów poświęcić, niech zdychają dla dobra ogółu, bo system się rozleci. A gdzie był ten etos, to umiłowanie prawa, kiedy formułowano umowy z klauzulami abuzywnymi? Przez przypadek tak wyszło? Nie sądzę. W Azji określaliśmy się mianem „przewalaczy”. Dziurawiliśmy ten system dystrybucji dóbr.

Mam wrażenie, że stara się Pan jakoś usprawiedliwić moralnie.

Być może, ale nie wyobrażam sobie, że mam przestrzegać prawo, że moja córka, jeśli poroni, to trafi nie do szpitala tylko do więzienia z oskarżeniem o aborcję, jak to dzieje się w Dominikanie i paru innych krajach, i jak ktoś chce to nam zafundować w Polsce. Pewnie wykreślicie to w druku, ale ten projekt ustawy o ochronie życia nazwałbym ustawą o przymusowej inseminacji spermą gwałcicieli. Przy okazji, nikt publicznie się nie zająknie, że w Europie już raz przeprowadzono taki eksperyment, od razu z zakazem stosowania środków antykoncepcyjnych. Zrobił to Ceausescu w Rumunii. Jego system totalitarny uchodzący za „be” wprowadził dokładnie takie regulacje prawne, które chce wprowadzić system opierający się na uwielbieniu dobra, miłości i czegoś tam jeszcze z warstwy deklaratywnej… To dlatego pokolenie naszych rodziców poznało uroki przemytu, gdy przewalało biseptol na wakacje nad Morzem Czarnym. 

Mieliśmy mówić o literaturze, a zszedł Pan na politykę. Nieładnie… 

Zaraz z tego wybrnę. Proszę zauważyć, że absolutnie za każdym ważnym ruchem społecznym, politycznym, czy religijnym stoi jakiś tekst. Cywilizacja starożytnego Egiptu to „Teksty Piramid”, chrześcijaństwo to księgi uznane za kanoniczne na soborze w Nicei w 325 roku, protestantyzm to 95 pisemnych tez Lutra, islam to „Koran”, a koszmar drugiej wojny światowej zafundowano według „Mein Kampf”. Jeśli chodzi o teksty, to na pewno nie grozi nam zdychanie na diecie. Raczej jesteśmy w sytuacji kafkowskiego Głodomora. Szukamy potraw, literatury, która treściwie nas nasyci…

 

Reklama