Jeśli kwarantanna nas do czegoś przyzwyczaiła to z pewnością do tego, że można żyć wolniej, prościej i ciszej, bez większej tęsknoty za szumem miasta, zatłoczonej galerii i tłumów ludzi w tramwaju. Dzisiaj, kiedy nasz świat otwiera się na nowo, powoli włączamy tryb miejski, który przez dwa miesiące był na przyjemnym stand by. W międzyczasie spada na nas myśl, że może to jednak dobry czas, aby sprzedać to, co mamy, rzucić wszystko i wyjechać tam, gdzie będzie tak jak na kwarantannie. Tylko czy jesteśmy w stanie żyć w trybie slow dłużej niż dwa, trzy miesiące?
Domowy chleb, świeży zapach sezonowego ciasta średnio co trzeci dzień, powolne śniadania, stos przeczytanych książek, zadowolony pies i wiele innych rzeczy, które do tej pory odkładaliśmy na „życie na emeryturze”, podczas kwarantanny stały się naszą codziennością. Przyjemną, naturalną i taką, która zdecydowanie płynie w zgodzie z naszym pierwotnym flow. Kiedy pogodziliśmy się z obciętymi pensjami i życiem za połowę tego, co mieliśmy w portfelu przez ostatnie lata, okazało się, że do szczęścia, tego prawdziwego szczęścia, wcale nie potrzeba nam wiele. Trochę ciepłego słońca, otwartych lasów i zielonych terenów oraz dochodów, które wystarczają na opłacenie rat za mieszkanie i wyrównanie rosnącej inflacji na produktach spożywczych. Nowe ubrania, zagraniczne wyjazdy w rajskie tropiki, samochód z napędem na cztery koła, czy wzór na paznokciach, który sprawi, że koleżance opadnie szczęka, już nie są tak niezbędne, jak jeszcze kilka tygodni temu. To, co nabrało znaczenia to nasze własne gniazdo, które zaczęliśmy wić z uwagą godną niektórych gatunków rodzinnych ptaków. Stąd te kolejki do Ikei, zaraz po ogłoszeniu pierwszego dnia otwarcia. Nikomu nie zabrakło wielkogabarytowych mebli, ale zabrakło ramki na plakat, który od roku czekał na powieszenie, doniczki na kwiatka, który do tej pory mieszkał w plastikowej osłonce, półki na przyprawy, szafki na książki i wielu innych drobiazgów, które podczas kwarantanny nie dawały nam spokoju.
Część z nas zamarzyła też o zupełnie nowym gnieździe, takim które na stałe pozwoliłoby zatrzymać tryb slow, w który wpadliśmy już w pierwszym tygodniu izolacji. Na co komu uroki miasta, skoro można robić tak wiele, zupełnie za nimi nie tęskniąc? Pizzę można zrobić w domu, a zamiast kupować podejrzane produkty w masowym sklepie spożywczym lepiej zająć się produkcją własnych przetworów, wyrobów i podrobów. Brakuje tylko kózki lub owieczki, które trzymałoby się z miłością i od czasu do czasu prosiło by się je o trochę mleka na ser, domowy, wiejski, najlepszy. Po co patrzeć na sąsiada w bloku naprzeciwko skoro można poszukać gniazda, które otulone jest drzewami, pagórkami i innymi urokami natury? Po co uzależniać się od telefonu i internetu skoro wszystko, co niezbędne do życia można wyczytać z przepisów prababci, z encyklopedii i z poradnika młodego ogrodnika? Po co zajmować się kumulowaniem pieniędzy skoro można zająć się kumulowaniem roślin, słoików i swetrów zrobionych na drutach?
Te dziwne dwa miesiące otworzyły nam oczy na nowe życie, o którym do tej pory marzyliśmy, gdy trzeba było uzupełnić zbyt wiele tabelek w Excelu, albo gdy przyszło nam wyruszyć do pracy o siódmej rano w bardzo deszczowy dzień. Tęsknota za naturą i za prostym życiem spadła na wielu z nas z mocą większą niż dotychczas. W kilku przypadkach może przerodzić się w zmianę na resztę życia. Dwa miesiące to jednak nadal jedynie zajawka, tego co czeka nas poza miastem. Tutaj doświadczyliśmy jedynie uroków prostego życia, bez potrzeby koszenia kilkunastu arów działki, borykania się z przerwami w dostawie prądu, plewienia domowego warzywniaka, naprawienia łat w domu „z duszą”, dbania o kózki i owieczki w większym stopniu niż głaskanie ich po głowie, czy odśnieżania podłej drogi dojazdowej do domu pośrodku niczego. Rzucić wszystko i wyjechać byle gdzie nie jest wielkim wyczynem. Zatrzymanie tego stanu równowagi na dłużej — w mieście czy poza nim — z pewnością jest. Komu się to uda, ten niech ucieka z miasta jak najszybciej.