W głębi polskiego lasu. Recenzja adaptacji powieści Harlana Cobena

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Cieszę się, że Cobena zagrali po polsku. Cieszę się, że autor się cieszy – tak przynajmniej słyszałam. Cieszę się też, że rodzima produkcja nie siliła się na Hollywood. A może się siliła, a nie wyszło? To dobrze. Bardzo dobrze.

Cenię sobie kino europejskie, ukierunkowane nie tylko na zachodnią Europę, lecz przede wszystkim Wschód. To zawsze wychodzi na dobre. Autentyczność gra tu pierwszoplanową rolę i choć nie wszystko jest na piątkę, mimo to pochwały się należą.

Zacznijmy od początku. Na początku było słowo, które Harlan Coben zawarł w swojej najnowszej powieści kryminalnej „W głębi lasu”. Tytuł brzmiący jakoś tak swojsko zagościł również w postaci serialowej ekranizacji na Netflixie. Polska produkcja w zestawieniu ze znanym na całym świecie nazwiskiem autora napawała dumą i zachęcała do niezwłocznego rzucenia wszystkiego i zatopienia się w obrazie. Było warto, ale…

Zrobimy to „na kanapkę”: najpierw pochwały, potem opieprz, a na zakończenie nadzieje. „W głębi lasu” to opowieść o wiecznej emocjonalnej tułaczce w oparach kłamstw, niedopowiedzeń i niebywałej tragedii, jaka wydarzyła się w latach dziewięćdziesiątych na młodzieżowym obozie właśnie w głębi lasu. Mamy do czynienia z morderstwem dwójki nastolatków i zaginięciem kolejnej. Sprawa ciągnie się latami, a tajemnica, która pozostaje niewyjaśniona w latach 90-tych, nagle ponownie daje o sobie znać. Nie powiem nic więcej, ponieważ będę zachęcać do obejrzenia, a potem do poczytania. Raczej nie odwrotnie. W przeciwnym razie może okazać się, że rozczarowanie serialem weźmie górę, a tak, pozostanie jedynie niesmak niewyjaśnionych wątków, które może pojawią się w książce. Jeszcze nie sprawdziłam.

Polskie kino ma to do siebie, że gdy sili się na niepolskość, wychodzi to z reguły marnie. Ta produkcja na szczęście wyszła bardzo po polsku. Jest tu piękny obraz, praca kamery ujmuje, kadrowanie łamie zasady i chwała operatorowi za to. Nieco przedobrzone są zbliżenia i momenty zatrzymania w kadrze bohaterów. Rozumiem myk, wzmocnienie emocji, zwiększenie sugestywności, wyzwolenie emocji u widza, ale… pamiętacie brazylijskie telenowele? To właśnie te nużące widza zatrzymane spojrzenia bohaterów bawiły najbardziej. Bynajmniej nie dlatego, że była to komedia. Kicz bawi również dobrze. Niestety. Kolejny plus to oczywiście muzyka. Zwłaszcza moje pokolenie będzie miało radochę, bo powrotów do lat szkolnych nie zabraknie i to tych, kiedy witaliśmy w swoim życiu i sercu pierwsze miłosne uniesienia, które się pamięta z rozrzewnieniem. Przez pierwsze trzy odcinki byłam pod wrażeniem  rozrzucenia w opowieści puzzli tajemnicy. Wątki w sposób nieprzewidywalny były rozsiewane przez twórców i wydawało się, że za moment reżyser umiejętnie je zacznie układać w jedną całość, lecz z jakiegoś powodu tak się nie stało. Niedosyt jest wielki, a zagubienie głównego bohatera od czwartego odcinka działa na jego niekorzyść. Przestałam mu wierzyć. Jego nieporadność mnie rozstroiła, choć widać, że scenarzyści zrobili mimo wszystko dobrą robotę. Nie wiem co to za fenomen z udźwiękowieniem w polskim kinie. Za każdym razem nie słychać nic. Fakt, że niektórzy aktorzy chyba starali się za bardzo brzmieć nieteatralnie, sepleniąc przy okazji, ale to akurat może być świetna cecha bohatera, czyniąca go bardziej autentycznym, lecz chyba o to jednak chodziło. I o ile ten zarzut można z powodzeniem zaliczyć do „czepiania się”, o tyle fakt, że polskiego dialogu nie słychać pozostawia ogromny dyskomfort w odbiorze w gruncie rzeczy bardzo dobrego serialu.

A teraz czas na nadzieje. Jesteśmy proszę państwa z polskim serialem, stworzonym jako adaptacja światowego hitu literackiego na właściwym miejscu. Mamy czym się chwalić i co rozwijać. I tym optymistycznym akcentem, proszę państwa o skierowanie uwagi na serial. W głębi lasu. Netflix.

 

Reklama