Dopiero trafiłam na żonę. Wcześniej ją wypatrywałam, ale zupełnie wyleciała mi z głowy. I nawet genialna sprwa z Tokarczuk i jej nieziemskim osiągnięciem, nie przypomniała mi o niej. O kobiecie, która okazała się być tak bardzo bliska memu sercu. Żona to tytułowa bohaterka filmu w reżyserii Björna L. Rungea, będącego ekranizacją powieści Meg Wolitzer. Jeśli go jeszcze nie widzieliście, z serca polecam. Dostępny na Netflixie.
Producent w swoim opisie zdradza wiele, przytoczę więc część opisu, byście mieli wgląd w historię. Po prawie 40 latach małżeństwa, Joan i Joe Castlemanowie (Glenn Close i Jonathan Pryce) stanowią uzupełniający się wzajemnie duet. Joe lubi brylować, Joan jest nieśmiała. Joe nie przykłada wagi do ubioru, Joan jest zawsze elegancka. Joe jest nieco próżny, Joan skromna. Joe pławi się swoją publiczną rolą jednego z Wielkich Amerykańskich Powieściopisarzy, Joan tymczasem dzieli się swym intelektem, wdziękiem i dyplomacją z prywatnym życiu, spełniając się jako Żona Wielkiego Pisarza. To ona dba o dom, kontakt z dorosłymi już dziećmi, pamięta, by Joe zażył lekarstwa o określonej porze. To prawda, zdarzają jej się gorsze chwile, ale jej naturalna godność i poczucie humoru pozwalają pozostać tym momentom w ukryciu. Rok 1992, Joe dowiaduje się, że jego literacki dorobek zostanie uhonorowany literacką Nagrodą Nobla. Jego gwiazda rozbłysła, kiedy poznał Joan w późnych latach pięćdziesiątych XX wieku. Był wtedy jej (żonatym) nauczycielem.
Znany schemat, prawda? Cóż w tym niezwykłego? Proszę się nie martwić, tajemnica będzie. Dość oczywista – przynajmniej dla mnie – i podana trochę w sposób zbyt prosty, jak na takie kino przystało. Choć jest w tej prostocie moc. Po co komu fajerwerki, budujące napięcie odsłanianie sekretów, szukanie dziurki od klucza, by do niej zajrzeć po skrawek prawdy? Choć wymienione wyżej zabiegi są mile widziane przez widza, tak w tej konkretnej historii trąciły by kiczem i zamydliły oczy, zabierając uwagę widza od istotnego problemu, jakim jest – wciąż nadal kurde blaszka – rola kobiet w społeczeństwie, którego najcenniejszą komórką jest rodzina.
I jeśli ktoś zna film i powie mi, że przecież ona sama tego chciała, to poproszę tę osobę uprzejmie o puknięcie się w czółko tyle razy, aż porządnie zaboli.
Kobiety, przynajmniej w moim otoczeniu, od czasów wojny, a zapewne i dłużej, noszą w sobie cechę „ofiaronizmu”. Będąc małą dziewczynką już bawiłam się w narrację: „za kraj ojczysty, ukochanego i rodzinę, za sprawę, ideę, za zasady… będę cierpieć i tylko wtedy poczuję wewnętrznie zbawienie. Cóż to za zbawienie? – pytam siebie czterdziestoletnią pisarkę? Odpowiedź jest prosta, podpowie wam tytułowa Żona, genialnie zagrana przez Glenn Close. Ja tylko zwrócę uwagę na jedną rzecz: w życiu najważniejsza jest miłość i szacunek, do najdroższej osoby na świecie – samego siebie.
W filmie jest scena, w której próbujących swoich sił jako pisarz syn głównego bohatera pragnie aprobaty swojego ojca. Ten z kolei reaguje wypowiedzią, że przecież by pisać, nie potrzebuje niczyjej aprobaty. Żona na to odpowiada, że owszem, każdy jej potrzebuje. I co wy na to? Wyrośliście już z podobnych pragnień, czy wciąż je pielęgnujecie? A jak tam z aprobatą was samych co do swoich potrzeb? Zasłaniacie się zdaniem innych?
Udanego seansu życzę.