ANYWHERE          TV

Dolce far niente

bez-troskie-wakacje-1

Urlopowicze dzielą się na dwie grupy. Pierwsza to aktywni wakacyjni odkrywcy – ci, którzy starannie planują każdy dzień urlopu. Przed wyjazdem zaopatrują się w przewodniki, czytają podróżnicze blogi i tworzą w Excelu listę miejsc „must see”. Dla reprezentantów drugiej grupy wakacje oznaczają niespieszne snucie się po mieście, popołudniowe drzemki na plaży i dwugodzinne lunche (połączone z degustacją win, dwoma filiżankami cappuccino i  small talkiem z lokalnym sprzedawcą serów). Ostatnie o czym marzą, to tłoczenie się w kolejkach przed Luwrem. To ambasadorzy filozofii dolce far nienite – słodkiego nicnierobienia.

Odwieczna zasada głosi, że po powrocie z urlopu trzeba zostawić sobie jeszcze jeden dzień wolnego, żeby odpocząć po wakacjach. Te faktycznie przypominają czasami igrzyska olimpijskie. Najpierw bieg z przeszkodami – od zabytku do zabytku, omijając tabuny turystów, nachalnych obnośnych sprzedawców i kramy z pamiątkami. Później podnoszenie ciężarów – dźwiganie toreb wypełnionych plażowymi akcesoriami. Na koniec gimnastyka – wyciąganie szyi w poszukiwaniu wolnego miejsca w restauracyjnym ogródku. Rzymskie zabytki obskoczone w dwa popołudnia, Paryż zaliczony w weekend. Czy leniwy urlop oznacza zmarnowany urlop?

Tu i teraz

 
Reklama

W dolce far niente nie chodzi o pospolite bumelanctwo, ale o słodkie nicnierobienie. O zamierzone lenistwo – takie, które się świadomie celebruje. Letnia bezczynność oznacza delektowanie się odpoczynkiem i nie ma nic wspólnego z próżniactwem czy marudnym zawodzeniem „nic mi się nie chce”. W jednej ze scen filmu „Jedz, módl się, kochaj” obrazowo tłumaczy to jegomość tak włoski jak włoskie jest jego nazwisko – Luca Spaghetti. Wyjaśnia, że zachodni turysta nie umie czerpać satysfakcji z wolnego czasu, bo ile wie, co to rozrywka, to nie ma pojęcia, co to przyjemność. Nawet podczas wakacji nie dopuszcza do głosu swoich pragnień, za to z łatwością ulega presji wyciśnięcia z urlop ile tylko się da. Ma ochotę wylegiwać się nad basem, a wybiera kompulsywne zwiedzanie. Marzy o nadrobieniu czytelniczych zaległości, a zamiast tego do rana szaleje na parkiecie lokalnej dyskoteki. Chciałby całe przedpołudnie bujać się w hamaku, ale rozum karci: ruszaj się, musisz zobaczyć na żywo Kaplicę Sykstyńską.

Wmawia sobie, że odpowiada mu taka wakacyjna gonitwa. Byle nie mieć wyrzutów sumienia, że zmarnowało się wakajki.

Żadnych wyrzutów sumienia

Dolce far niente nie wpędza w poczucie winy: że dzień uciekł między palcami, że godziny spędzone na plaży można było lepiej wykorzystać – eksplorując miasto, odwiedzając muzea, chłonąc lokalną kulturę. Uczy, jak czerpać radość z bycia tu i teraz, z oddawania się zajęciom, na które naprawdę ma się ochotę. Nawet, jeżeli oznacza to robienie absolutnie niczego. Urokowi wakacyjnego lenistwa ulegli bohaterowie „Kolekcjonerki” Erica Rohmera – dwaj młodzi, wykształceni Francuzi, którzy do letniej rezydencji w Saint-Tropez przyjechali w konkretnym celu: „podnieść bezczynność na poziom, na jakim nigdy nie byli”. Stronią od ludzi, śniadanie zjadają chwilę przed południem, kilka razy dziennie ucinają sobie drzemki. Bezmyślnie gapią w przestrzeń albo, leżąc w cieniu drzewa, oddają się lekturze. We wszystko wkładają minimum energii: zamiast chodzić – człapią, zamiast pływać w morzu – dryfują na jego powierzchni. Są tak zafiksowani na nicnierobieniu, że próbują nawet przestać myśleć.

Ale to Dickie Greenleaf („Utalentowany Pan Ripley”) jak nikt inny umie w dolce far niente. Z beztroską i satysfakcją, bez najmniejszych wyrzutów sumienia, wydaje ojcowskie pieniądze i na prowincjonalnej włoskiej wyspie spędza czas dokładnie tak, jak ma na to ochotę. Gra z lokalsami w boule i szarżuje na srebrnej vespie. Wyleguje się na leżaku i niespiesznie błąka się po ciasnych uliczkach. Żegluje, słucha jazzu w piwnicznych klubach, buszuje po antykwariatach. Chociaż w Nowym Jorku czeka na niego prestiż, luksus i gigantyczna rodzinna fortuna, to Dickie woli mieszkać w rozsypującej się willi (ale za to z mini-lodówką i ekspresem do kawy), wśród sterty zakurzonych książek i porozrzucanych wszędzie winylowych płyt. Dolce far niente przeradza się dolce vitae – słodkie życie.

Ściąga z leniuchowania

Każdy pomysł na nicnierobienie jest dobry – byle wynikał ze szczerej, wewnętrznej potrzeby. I oznaczał lenistwo. Nietrudno jest praktykować dolce far niente w paryskiej kawiarni, nad filiżanką americano. Albo na tarasie stuletniego toskańskiego domu, z rozciągającym się u stóp oliwnym gajem. Ale jak robić to w domowym zaciszu?

Odłożyć na dalszy plan sprawy, które trzeba, powinno się, należy zrobić. Pranie zaczeka, sprzątanie w szafach też. Z odpoczynku uczynić sztukę dla sztuki – bez ukrytego motywu. Czytać tylko wtedy, jeśli naprawdę ma się na to ochotę (a nie wtedy, jeśli lektura Prousta to pomysł na szpan przed znajomymi). Spacerować, jeśli tego właśnie się chce (a nie dlatego, że smartwatch podpowiada „pora się ruszyć”). Nie ma nic złego ani w spaniu do południa, ani w jedzeniu płatków śniadaniowych na kolację.

Rób to, o czym zawsze marzyłeś, ale na co zwykle szkoda było ci czasu. Albo co zawsze chciałeś zrobić, ale bałeś się wyjść na lenia. Zagłusz wyrzuty sumienia i dopuść do głosu dolce far niente.

Niech żyje lenistwo!

 

autor: Ola Arkuszyńska-Garlej

Share this post

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

PROPONOWANE