W pandemii okazało się, że to, w co wierzyłam do tej pory i co mi wpajano od dziecka, nie działa. Pandemia bowiem niebezpiecznie zachwiała moimi przekonaniami, że:
- bycie singlem nie jest złe, ba – jest dobre i jest oznaką samodzielności i siły;
- jestem bytem kompletnym, nie potrzebuję drugiej osoby, by czuć się w pełni sobą;
- potrafię spędzać czas sama ze sobą, nie potrzebuję drugiej połówki by żyć i być szczęśliwa.
A tymczasem:
- bycie singlem w czasie pandemii nie jest najprzyjemniejsze, bo jak się okazuje każdy, nawet ja, potrzebuje obecności drugiego człowieka;
- bardzo mocno odczuwam brak kogoś obok – czuję się połówką siebie i marzę o tym, by pobyć z kimś teraz, zaraz;
- samotne spacery i śniadania oraz obiady wcale nie są spoko;
- bardzo, bardzo potrzebuję drugiej osoby, by żyć i być szczęśliwa.
W czasach zarazy, jak nigdy wcześniej brakuje mi dotyku czy zwykłego “co tam?”. I podejrzewam, że nie tylko mi, ale wielu innym singlom też. Dlatego sprawdziłam, jak rozwinęło się w czasach pandemii randkowanie online i jakie mam szansę na pocieszenie w samotności.
Boleśnie dotarło bowiem do mnie, że ludzie nie zostali stworzeni do gapienia w ścianę w samotności. Gdy miałam wokół siebie przyjaciół, gdy mogłam wyjść na kawę i pogadać z przygodnymi kawoszami, świetnie rekompensowałam sobie tymi kontaktami brak „chłopaka”. Czas izolacji pozbawił mnie i tego. I okazał się torturą.
Przeczytałam w sieci, że psychologowie wyróżniają nawet tzw. głód skóry, czyli biologiczną potrzebę ludzkiego dotyku. Ów głód dosięga zwłaszcza te osoby, które pandemię spędzają w samotności. Tacy ludzie, jak ja – wiecznie zabiegani, potrzebę miłości i wszelkie plany z tym związane są w stanie odłożyć na drugi plan. Samotna izolacja wydobywa jednak na powierzchnię to, czego pragniemy najbardziej –obecności drugiego człowieka.
Czy seksrandki padły ofiarą koronawirusa?
Tinder, który kiedyś był dla mnie opcją dla nieśmiałych, żonatych lub wariatów, teraz stał się ostatnim ratunkiem, żeby w ogóle z kimś pogadać (niekoniecznie o seksie). Tyle tylko, że często te rozmowy kończą się bardzo szybko (te o seksie zresztą też, jeśli nie mają szansy natychmiastowego spełnienia). Ale o to chyba na Tinderze w sumie chodzi.
Pewien pan nie odpowiadał w ogóle na żadne moje pytania, nie reagował na żadne wywody, tylko wciąż pytał, czy mieszkam sama i czy mogę zaraz się z nim spotkać. Pytał tak uporczywie, że zaczęłam się bać i szansa na bycie z kimś skończyła się, zanim się na dobre zaczęła.
Wszyscy napaleni „single” z portali randkowych zostali w domach, z żonami i dziećmi. Mój ostatni kochanek przysłał mi ostatnio wiadomość, żebym nie pisała do niego i nie dzwoniła przez najbliższe tygodnie – w ten prosty sposób dowiedziałam się, że nie jest singlem. W przeciwieństwie do mnie.
Nawet PornHub (jak dotąd to dla mnie, podobnie jak Tinder, miejsce dla nieśmiałych, żonatych oraz wariatów) się zlitował, zanim dostał nakaz usunięcia swoich zbyt realistycznych i niekoniecznie legalnych zasobów: w nagrodę za siedzenie w domu i mycie rąk dał darmowy dostęp do swoich materiałów premium, czyli na dobrą sprawę sprezentował nam darmowe porno. Sprawdziłam: ta najpopularniejsza strona z filmami dla dorosłych notuje rekordowe liczby odwiedzin (19,6 procent wzrostu liczby użytkowników w Europie udało się osiągnąć po wprowadzeniu przez stronę trzydziestodniowego bezpłatnego okresu próbnego – rekordy padały latem i utrzymywały się do świąt Bożego Narodzenia; statystyki za antyweb.mobile)
Nawet ja w świąteczny poranek obejrzałam sobie kilka filmów.
Dlaczego to wszytko? Bo nastały naprawdę złe czasy dla singli.
Co jednych cieszy, to drugich martwi – mówi powiedzenie, które sprawdza się też w tym przypadku. Ludzie żyjący w pojedynkę, przez to, że władze restrykcyjnie ograniczyły kontakty między ludźmi, skazani są na radzenie sobie we własnym zakresie. Firmy wysyłkowe zaobserwowały większe zainteresowanie filmami pornograficznymi i erotycznymi gadżetami. Sexshopy przestawiły się na handel w Internecie. Co bardziej pomysłowi handlowcy oferują nawet dostawę towaru do domu, taksówką. Oczywiście w to graj taksówkarzom, którzy przez ustanie ruchu na mieście są de facto bezrobotni.
Mamy lockdown 2.0. Ale ludzie nadal chcą spotykać się tak jak kiedyś. I chodzić na randki. Jak więc randkować w czasach koronawirusa? Bezpiecznie.
Wiosenny lockdown dla wielu z nas okazał się więzieniem. I choć koronawirus nie zniknął, a raczej na dobre się rozszalał, mimo wszystko staramy się żyć normalnie. Czyli wychodzić z domu, spędzać wspólnie czas, pielęgnować stare znajomości i zawierać nowe.
Pandemia nie sprawiła bowiem, że nagle single poczuli się lepiej tylko dlatego, że to, co stanęło im na drodze w znalezieniu kogoś, to przeciwnik trudny i bezwzględny.A słowo „randka” nie straciło na popularności tylko dlatego, że znacznie częściej mówi się na niej o dezynfekcji i kwarantannie. U wielu osób może to jednak generować słuszne obawy. Bo randka przecież – prędzej czy później – ma prawo przerodzić się w relację intymną. A kiedy na okrągło słyszymy o tym, żeby utrzymywać dystans, jakim cudem osiągnąć to z osobą, wobec której tego dystansu trzymać się nie chce i już dłużej nie może?
Nie chce się, ale trzeba. Jeżeli więc relacja najpierw rozwinęła się na bezpiecznej płaszczyźnie, czyli na odległość, należy umieć zaadaptować ją do wyjątkowo niełatwych warunków, w jakich wszyscy musimy funkcjonować. Decydując się na spotkanie z kimś, warto przede wszystkim wiedzieć wcześniej o tej osobie jak najwięcej. Tak, zabija to pewien romantyzm odkrywania najlepszych kart już w cztery oczy, ale niestety obecnie jest to wiedza tak podstawowa, jak czyjeś imię. Prosty przykład, kolejność zupełnie przypadkowa: ona – zakłada maseczkę w sklepie, kawiarni, tramwaju, on – nie. Ona – pracuje zdalnie, on – codziennie bywa w biurze. Ona – nie planuje żadnego wyjazdu, a on – wykorzystał okazję i wyskoczył na parę dni na Kanary, a na kwarantannie nie był, bo nie musiał – obostrzenie zostały akurat na ten moment zniesione. Brak tego typu informacji o drugiej osobie może być niestety bardzo niebezpieczny, więc lepiej nie doprowadzić do spotkania niż doprowadzić do jego dramatycznych skutków.
Miałam jedną randkę, która zjeżyła mi włosy na głowie (a które i tak są już na jeża). Chłopak był na przymusowej kwarantannie w oczekiwaniu na wynik testu – u niego w biurze ktoś zachorował na COVID. Budowaliśmy napięcie umiejętnie, naprawdę byłam podekscytowana spotkaniem, bo chłopak coraz bardziej mi się podobał. Gdy tylko wynik okazał się negatywny, umówiliśmy się na spacer w parku, gdzie jak wiadomo nie ma konieczności noszenia maseczki – mimo to chłopak, nazwijmy go P. zrobił na mnie dobre wrażenie, bo dość długo swoją maseczkę miał jednak na ustach i nosie.
Im dłużej rozmawialiśmy, tym więcej wina piliśmy i tym bardziej byliśmy bez maseczek. Podczas jednej z moich wizyt w jego domu, P. poczuł się gorzej – do tego stopnia, że poszłam do domu wcześniej niż planowaliśmy. Następnego i kolejnego dnia nadal czuł się źle. Pomyślałam wtedy, że to jeden w tych testów, wykonanych pół dnia za wcześnie, wy wykazać dodatni wynik. Byłam przerażona i wściekła na siebie, że przez swój „głód skóry” naraziłam siebie i moich bliskich na zakażenie. Chłopak więcej się nie odezwał, a ja zrobiłam test – na szczęście byłam zdrowa, ale od tej pory już nie umawiam na seks randki.
Co zatem mam robić? Brać udział w rozbieranych randkach online?
Tinder latem zanotował rekord: trzy miliardy profili, założone jednego dnia (dane: antyweb.mobile, aktualizacja grudzień 2020 r.). W trakcie globalnej pandemii po raz pierwszy wprowadził też możliwość rozmów wideo. To spora rewolucja, bo do tej pory aplikacja umożliwiała jedynie kontakt tekstowy. To utrudniało wysyłanie zdjęć czy filmów o charakterze erotycznym (co jest powszechne w innych aplikacjach), ale jednocześnie ułatwiało nawiązywanie relacji innych niż te seksualne.
Rozmowy wideo odbywają się jednak na ściśle określonych zasadach: konieczna jest zgoda obydwu stron, połączenie można w każdej chwili przerwać, a użytkownika zgłosić. Niedozwolona są nagość i akty seksualne. Tyle w teorii. Praktycznie zasady ustalają użytkownicy. Uczestniczyłam w kilku, ale czułam się podczas nich jak dziewczyna pracująca na kamerkach za pieniądze i muszę przyznać: nie byłam przygotowana na to doświadczenie. A moje pary? Fujka!
Jak więc uniknąć rozczarowania? Od koleżanki dowiedziałam się, że chociażby robiąc eliminacje przez Zooma. Gdy kawiarnie i knajpy pozostają zamknięte, wiele osób umawia się właśnie tam. Plusów jest sporo: nikt nie martwi się miejscem spotkania czy tym, jak zostanie podzielony rachunek. Choć to mało kulturalne, to z takiej randki można też szybko i sprawnie uciec, wjeżdżając w przysłowiowy tunel lub udając, że rozładował mi się komputer. Koniec końców lepiej mieć kiepskie pięciominutowe połączenie niż słabą dwugodzinną randkę. Niby racja.
Niestety to broń obosieczna. Właśnie w taki sposób zamieniłam z interesującymi na pozór osobami dosłownie parę zdań i… połączenie zostało zakończone.