Od najmłodszych lat cierpię na pewną przypadłość. Otóż mam ponadprzeciętną pamięć do twarzy. Wystarczy, że spojrzę na człowieka, przez kilka sekund zatrzymam na nim swoją uwagę i bęc! pozamiatane, twarz zapamiętana. Usłyszałam kiedyś, że to jakiś dar od losu. No nie wiem. Dla mnie bywa często przekleństwem, bo kiedy tylko mignie mi przed oczami znajoma twarz od razu zaczyna się ten gorączkowy proces myślowy – skąd znam człowieka?! I myślę, kluczę, nie mogę się skupić na niczym innym, tylko analizuję i czekam na moment, kiedy krzyknę Eureka! To pan z kolejki w warzywniaku, pomidory malinowe dla żony kupował.
Na szczęście w dobie maseczkowej moja przypadłość daje mi chwilę wytchnienia. Mój mózg dostaje sygnał „ot, kolejna zasłonięta twarz” i już, wystarczy. Analizowania nie będzie. Za to wcześniej? Hulaj dusza!
Czekając kiedyś na autobus z nudów obserwowałam swoich towarzyszy na przystanku. Pani w wieku balzakowskim podjadająca ukradkiem kabanosy, pan z włosami białymi jak śnieg dreptający w miejscu, chłopak zerkający co chwilę na zegarek …. i nagle BUM! Znajoma twarz! Znam go! W tym wypadku proces myślowy przebiegł jakoś szybciej i oto mam, to mąż mojej znajomej z podstawówki. Znajomej, z którą widziałam się ostatnio prawie dwie dekady temu, ale dzięki Markowi Zuckerbergowi jestem na bieżąco z jej życiem. Narzeczony numer jeden, potem kolejno dwa i trzy. Ten z przystanku, to wcale nie ten trzeci tylko drugi, zeszli się po roku, o czym ochoczo informowała znajoma. Później to już standardowo. Zdjęcia z przygotowań do ślubu, z przymiarki sukni (białej bezy z miliardem koronek i koralików, która moją filigranowej figury znajomą zmieniła w świecącego bałwana), z samej uroczystości, podróży poślubnej i życia tuż po. Zdjęcia USG pierwszej ciąży, zaraz po porodzie (dumny tatuś przecinał pępowinę), pierwszy ząbek, dzięki Bogu nie kupka, zupki, przecierki, pampersy, ranki i wieczory.
Codziennie nowa fota dokumentująca rodzinną sielankę. Mimowolnie stałam się bierną uczestniczką ich życia. Ten zegarek, na który tak zerkał co chwilę, dostał na Boże Narodzenie od teściowej. Widziałam człowieka pierwszy raz na własne oczy, a mogłabym śmiało podejść do niego i powiedzieć „Cześć stary!” i nawet nie pytać „Co słychać?”, bo doskonale wiem, co słychać.
Przeraziło mnie to wtedy i trzyma do tej pory. Dobę mediów społecznościowych przyjęliśmy z całym dobrodziejstwem inwentarza. Według portalu Business Insider w 2018 roku konta na portalach społecznościowych posiadało już 3,484 mld użytkowników, czyli około 45 proc. populacji świata. Jednocześnie każdego roku odnotowuje się coraz większą liczbę uzależnień od social mediów. Potrzeba atencji i akceptacji wyrażająca się w kciukach, serduszkach, gifach i komentarzach spowodowała masowy ekshibicjonizm. Publikujemy wszystko. Sytuacje zarezerwowane kiedyś tylko dla najbliższych, stały się publiczne. Dzielimy się codziennością ze znajomymi, których nie rozpoznajemy później na ulicy. Wstawiamy zdjęcia nie myśląc, kto je może oglądać i do jakich celów wykorzystać. Zacieramy przy tym często granicę między światem rzeczywistym, a tym wirtualnym, w którym tak chętnie kreujemy swoją własną bajkę. Nie sprzedajemy przecież cieni pod oczami, kłótni, zdrad, rozwodów czy biegunek. Choć być może do czasu? Wpadliśmy w pułapkę mass mediów, z której uwolnić się nie zawsze jest tak łatwo. Iluzja bycia w centrum uwagi i przynależności do grupy bywa kusząca, a kwestia ceny staje się wtedy nieistotna.
Stojąc na tym nieszczęsnym przystanku, szybko zalogowałam się na własne konto. Byłam ciekawa, jaki poziom osiągnęło moje uzewnętrznienie. Kilka zdjęć z wakacji, trochę prywaty z imprez, dużo wieści o kotach. Najgorzej nie jest, ale najlepiej też nie.
Nie dorosłam jeszcze do wylogowania się na stałe ze społecznościówek. Gram w tę grę razem z innymi, ale następnym razem, kiedy będę chciała opublikować fotę na portalu zastanowię się dwa razy. Nie chcę przecież, żeby kiedyś na przystanku podszedł do mnie (nie)znajomy i krzyknął „Cześć stara! Wiem wszystko”.