Najpierw Galeria Uffizi nieopodal Piazza della Signoria – Boticelli, Tycjan, Rubens, Rembrandt, Caravaggio. Potem Galleria dell’Accademia i przyprawiające mnie o spontaniczne łzy zachwytu spotkanie z Dawidem. Powiedzieć o nim – rzeźba Michała Anioła, to za mało. On był, wodził za mną wzrokiem, a ja z fascynacją przyglądałam się tej perfekcji, żyłom na dłoniach, które mogłabym przysiąc, że rytmicznie pulsowały krwią. Oczywiście jeszcze aromatyczna pasta i Aperol Spritz w małej knajpce na Piazza del Duomo, czyli dzień we Florencji, na który spoglądałam przez soczewkę doznań i artystycznych uniesień. Tak zaczęła się moja włoska przygoda. A co w niej jeszcze, poza obłędnymi widokami, smakami i zapachami? Oni – synek mamusi, beztroski student i szalony profesor. Komiksowo przerysowani, wyraziści, w swojej niszy dynamiczni do granic możliwości, stereotypowi, choć wciąż uroczo zaskakujący. Kiedy nadchodzą jesienne smuteczki, serce tęskni za zapierającymi dech w piersiach przeżyciami, a skóra, w którą zapakowane jest nasze ciało rozpaczliwie pragnie słońca, to jest jeden przepis gwarantujący powodzenie i baterie naładowane na rok do przodu. Trzeba chociaż raz w życiu wybrać się do Toskanii.
Couchsurfing, czyli tak zwane „kanapowe surfowanie”, dla jednych nierozsądne i ryzykowne, dla innych furtka do wejścia pod turystyczną powłokę dowolnego miejsca na globie. Czy ja definitywnie opowiadałam się po którejkolwiek ze stron? Nie. Po prostu potrzebowałam noclegu i intuicyjnie uznałam, że nie spotka mnie nic złego. Nie pomyliłam się. Co więcej, dzięki sympatycznym gospodarzom do Polski wróciłam nie tylko z zapasem oliwy z oliwek, ale i z kilkoma bezcennymi naukami życiowymi.
Francesco mieszkał w suterenie, ale śródmiejskiej. Zawsze łatwiej przełknąć gorzką pigułkę śródmiejskiej sutereny, o ile znajduje się we Florencji. Na ścianach wisiały oprawione w ramki zdjęcia kotów oraz szanownej mamusi. Pachniało stęchlizną, a dmuchany materac, na którym spałam niemiłosiernie skrzypiał przy każdej zmianie pozycji w czasie snu. Rano wstało jesienne słońce. Stęchliznę na kilka przyjemnych chwil zastąpiła woń świeżo mielonej kawy. Weszłam do kuchni. Francesco, odwrócony do mnie plecami, w skupieniu nachylał się nad ekspresem. Milczał, wpatrywał się w pełną już filiżankę. Przez chwilę pomyślałam, że być może dostał wylewu. W końcu w reakcji na moje ponaglenie drgnął.
Ze stoickim spokojem wyjaśnił mi, że ZAWSZE trzeba zaczekać na ostatnią kroplę z ekspresu, bo to ona nadaje ton porannej kawie.
Ten dzień nie mógł się nie udać. Tak samo jak wszystkie pozostałe, które spędziłam w czarującym mieście Medyceuszy
W Sienie unosiła się woń kadzideł kościelnych. Powietrze pachniało przeszłością i starymi zwojami map z antykwariatu. Mogłam sobie tylko wyobrazić jaki zew przygody poczuli synowie Remusa, którzy uciekając przed wujem odkryli ten magiczny kawałek ziemi. Herb miasta, wilczyca karmiąca Remusa i Romulusa, królując dumnie w wielu zakątkach miasta spoglądała na mnie majestatycznie, kiedy przechadzałam się krętymi uliczkami starówki. W takich okolicznościach nie sposób zapomnieć potęgi Cesarstwa Rzymskiego. Luca, nonszalancki, ciemnooki student nauk politycznych mieszkał na ostatnim piętrze kamienicy niedaleko rynku. Z okna rozpościerał się widok na kopułę Duomo di Siena. Jakże banalnie, ale owszem, o wschodzie słońca, kiedy niebo nabierało barw, zaczynałam rozumieć skąd do włoskich malarzy od wieków płynęła wena. Czego nauczył mnie Luca? Kiedy popijaliśmy piwo w okolicznym barze i spotkaliśmy się z jego kolegą, usłyszałam coś, co najpierw wywołało we mnie irytację, a po chwili głębszego zastanowienia kąciki ust na mojej twarzy podniosły się w uśmiechu rozbawienia.
„Bo wiesz jak to jest z kobietami. To najwspanialsze istoty na ziemi. Ale czasami jest tak, że możesz być ładna, możesz być zabawna, możesz nawet być mądra, ale to wcale nie oznacza, że interesuje mnie to co masz do powiedzenia. Chcę po prostu nacieszyć oko.”
– wygłosił wyraźnie uradowany młody Włoch.
I kiedy potem w środku nocy leżeliśmy na kocyku na samym środku Piazza del Campo, ja i Luca, skąpani w świetle gwiazd wrześniowego nieba i paliliśmy grube i mięsiste skręty, to pomiędzy salwami niekontrolowanego śmiechu i rozmowami o różnicach kulturowych i sensie życia, zrozumiałam jedno. Możesz być przystojny, możesz być zabawny, możesz nawet być mądry, ale czasami, w ułamku sekundy chwili ulotnej, jedyne czego potrzeba, to nacieszyć oko i zmysły i nie zagłębiać się za bardzo w zawiłości istnienia. Carpe diem.
Gaiole in Chianti – zapach lawendy, mozarella di bufala, czerwone wino wytrawne i la bistecca alla fiorentina upieczona na ogniu kominka w domu na skraju lasu. Pierwsze co mi przychodzi do głowy, kiedy wspominam spotkanie z Alfredo i jego domek, jakby wyciągnięty prosto z „Pod słońcem Toskanii”. Wysoki, z szeroką szczęką, akademickimi okularami w grubych oprawkach, dłuższymi włosami rozwianymi wiatrem i niedbale, choć zawadiacko opadającymi mu na oczy. Profesor Uniwersytetu w Sienie, pasjonujący się wspinaczką. Rozmawialiśmy godzinami o muzyce, literaturze i sprawach współczesnych. Zakochany po uszy w swojej uroczej, polskiej dziewczynie Agnieszce. Nie spodziewałam się jeszcze, że kiedy wiele lat później Alfredo, ze swoją już żoną Agnieszką zamieszkają w Polsce, połączy nas przyjacielska relacja. Taka najcenniejsza, dla której nieistotny jest upływ czasu. I taka która nie zadaje zbędnych pytań.
Tymczasem przenosząc się jeszcze na chwilę w przeszłość i zamykając tę opowieść efektowną klamrą, pragnę wspomnieć, że pewnego poranka, kiedy wypiliśmy kawę, a ja szykowałam się do kolejnego spaceru poznawczego po okolicy, usłyszałam na zewnątrz niepokojący huk.
– „Nie nie to nic, to tylko mój sąsiad, Luigi” – uspokoił mnie Alfredo, jednocześnie wyglądając i witając się dynamicznie z charakterystyczną dla Włochów gestykulacją.
I kiedy wyjrzałam za okno i zobaczyłam Luigiego, który w samych jeansach i bez koszulki rąbał drewno na opał, a jego spocony tors połyskiwał w toskańskim słońcu, zrozumiałam, że życie jest naprawdę piękne i czasami wystarczy odpuścić, ruszyć w podróż i po prostu być.