Stan ciągłego podniecenia, łopoczące serce, nieustanne zerkanie na telefon, żeby sprawdzić, czy może przyszła jakaś nowa wiadomość od TEJ osoby. I te słynne „motyle w brzuchu”. Jeśli kiedykolwiek byłeś zakochany, to na pewno wiesz, o czym mowa. Trafiony strzałą amora, chodzisz z głową w chmurach, śnisz na jawie, a wybranek/wybranka serca wydaje Ci się absolutnie doskonały. Z czasem jednak ta początkowa euforia słabnie, a ekscytacja ustępuje zdecydowanie bardziej stonowanym emocjom. To znak, że twój związek ewoluuje i staje się poważną relacją.
Gdy opadnie różowa mgła zakochania, zaczynamy inaczej (z większą uważnością i świadomością) patrzeć na naszą drugą połówkę. Uczymy się partnera, jesteśmy w stanie przewidzieć, co nas spotka, jakich zachowań oczekiwać. Rozpoczyna się okres stabilizacji, który niektórzy utożsamiają z miłosnym wypaleniem i w którym upatrują się rychłego rozpadu związku. Czy faktycznie jest się czego bać?
Jesteśmy nieustannie bombardowani przykładami na pozór idealnych związków. Zakochane pary uśmiechają się do nas z instagramowych okienek, mrugają ze srebrnego ekranu, ślą buziaki z reklamujących jeansy plakatów. Nic dziwnego, że taki obraz pary wydaje nam się jedynym świadczącym o prawdziwej miłości. Czy utożsamiamy zanik objawów zakochania z końcem związku? Oczywiście. Czy faktycznie uczucie odchodzi razem z łaskoczącymi brzuch motylkami? Absolutnie nie.
Nie wydaje mi się, że można porównać ze sobą oba te stany. Oba mają zupełnie inną dynamikę i cel, w przypadku każdej pary mogą przebiegać zupełnie inaczej. Każdy człowiek jest innym przykładem, reaguje w zupełnie inny sposób, dlatego nie ma sensu porównywać naszych związków z relacjami znajomych, rodziców, czy zupełnie obcych nam ludzi, których widzimy na swoich mediach społecznościowych. Ale kiedy nasza ulubiona celebrytka wrzuca na swój profil zdjęcie, na którym czule obejmuje swojego partnerka, w którym, jak dowiadujemy się z opisu, „jest zakochana od dziesięciu lat”, to zaczynamy wierzyć, że dokładnie tak wygląda udany związek. I wpadamy w przerażenie. Bo jak tu przez tyle lat podtrzymać stan zakochania?
Ale czy naprawdę chcemy, żeby etap zakochania trwał wiecznie? Wcześniej wspomniane motyle w brzuchu to stan ciągłego napięcia spowodowany niepewnością związaną z nowym związkiem. Wyobraź sobie, że jesteś w związku już kilka lat i cały czas odczuwasz ten niepokój, ponieważ nie jesteś w stanie przewidzieć zachowania swojego partnera. Co cię spotka w domu po stresującym dniu w pracy? Czy będziesz mieć jego wsparcie? Czy zrobi ci ulubioną herbatę oraz wysłucha? Czy odpowie na twoją wiadomość, spełni twoją prośbę? Jak zareagują na niego twoi znajomi? Trochę męczące, prawda?
Tak naprawdę powinniśmy cieszyć się, że tracimy te „motyle”. Bo to oznacza rozwój związku. To wspaniałe, kiedy codziennie możemy uczyć się nowych rzeczy o naszym partnerze, jego zachowań, wyborów. Kiedy możemy obserwować, czego nauczyliśmy się od siebie oraz jak zmienia się nasze podejście do wielu tematów. Kiedy coraz lepiej rozumiemy swój punkt widzenia.
Brak wspomnianych „motyli w brzuchu” nie jest tożsamy z końcem miłości. Stanu zakochania z początkowych spotkań nie da się utrzymać. Ale to dobrze. Tak powinno być, bo to kolejny krok. Każdy kolejny związku jest wspaniały, więc należy skupić się na jego aktualnej fazie, bo to da nam więcej radości niż zerkanie wstecz. Dajmy motylom odlecieć.
A kiedy czasem zatęsknimy za tym uczuciem – wybierzmy się na randkę, zróbmy sobie prezent niespodziankę, porozmawiajmy o tym. I bądźmy wdzięczni, że doszliśmy tak daleko i że mamy coraz dojrzalszy związek!