
W 1973 roku Bowie przesiada się w Warszawie na trasie do Berlina. Ze względu na opóźnienie pociągu postanawia przejść się po uroczej stolicy, a później nagrać o niej kawałek. Kilkadziesiąt lat później, Dorota Masłowska pisze sztukę o Bowiem w Warszawie, jednak Bowie jest kroplą w morzu barwnych opowieści o smutno-komunistycznej rzeczywistości, okrawającej ówcześnie Polskę.
Marcin Liber, odpowiedzialny za reżyserię wraz z Dorotą Masłowską tworzą zgraną parę. Historie, prezentowane na scenie są niczym sceny z teledysku, który nie zatrzymuje się po 3 minutach, a 3 godzinach. Pisarka zdążyła nas już przyzwyczaić do swojego języka, co nie znaczy, że spektakle na podstawie jej scenariuszy są spodziewane. Masłowska w teatrze to uczta dla wizualna, ale nie dajcie się zwieść obrazowi, bo pisarka ma do przekazania wiele.
“Bowie w Warszawie” rozpoczyna się od podróży pociągiem. Pojawia się muzyk, ubrany na złoto ze złotą siateczką na twarzy, uniemożliwiającą rozpoznanie aktora za strojem. Zaczyna opowiadać historie, które chwilę później pojawiają się wraz z aktorami i aktorkami na scenie Teatru Studio. Bowie przemawia językiem rzeczywistym, w przeciwieństwie do tego, który został wymyślony na potrzeby utworu “Warszawa” z płyty “Low”. Tym razem, jesteśmy go w stanie zrozumieć. Tylko czy opowieści z krótkiego spaceru mogą przedstawiać prawdziwy obraz stolicy?
Bądźmy szczerzy, chodź komunizm pod pewnymi względami był zacną ideą, Polskę pozostawił szarą, brudną i z pustymi półkami. Taki obraz, okryty smutkiem, grozą i betonozą ujrzał muzyk (polecam przesłuchanie “Warszawy”, stojąc pod Pałacem Kultury i Nauki, obraz wraz z dźwiękiem scalają się niemal idealnie). Jednak, wracając do teatru – zdecydowanie nie jest on bezbarwny, tryska kolorami. Mogłoby się wydawać, że to od naszego Pana Narratora (Bowiego) bije cała energia. Nic bardziej mylnego.
W spektaklu poznajemy Wojciecha Krętka, milicjanta, którego głównym celem w życiu pozostaje odnalezienie dusiciela, sławnego na całą Warszawę. Wojciech wskakuje czasami na scenę, jakby wyskakiwał zza winkla przy warszawskim Placu Defilad i rozpoczyna swój wywód i przesłuchania.
Masłowska przepełnia sztukę kobietami i to one wypowiadają swój niesłyszany przez nikogo innego głos. Przeżywają perypetie pełne zazdrości, miłości, znudzenia i tak, jak szarość spowija Warszawę, tak niewiedza ich umysły (nie mam na myśli tu inteligencji czy braku mądrości). Przesiąknięte one są swoimi czasami, w którym nauka nie była stawiana na pierwszym miejscu. Podobnie zresztą jak dzisiaj w szkołach programy nauczania stają się coraz mniej wymagające, edukacji seksualnej brak, co najwyżej, wychowanie do życia w rodzinie. Główna bohaterka, 20-letnia dziewczyna sprzeciwia się systemowi 2+1, 2+2 itp. Nie chce męża, dzieci. Nie chce, aby mówiono jej jak ma żyć i to jej historie poznajemy.

Na scenie widzimy wiele strojów – ludowe, dżinsowe, lateksowe, można stwierdzić, że bogato tu u nas w Polsce. Co więcej, do spektaklu zaproszono zespół Błoto, który wniósł wiele kontrolowanego chaosu, brzmień głośnych i jazzowego groove’u. Śpiewał niejaki (nie sprawdzałam obsady przed spektaklem) Bowie, donośnym i dźwięcznym głosem, który długo później pozostał w mojej głowie. Po zakończeniu spektaklu, Bowie zdjął maskę i moim oczom ukazał się nie kto inny jak Bartosz Porczyk. Po raz pierwszy słyszałam, jak ten Pan śpiewa i mam nadzieję, że nie ostatni. Fenomenalny występ aktora, który od początku został ukiszony pod złotym lateksem.
Wiele więcej można napisać o “Bowiem w Warszawie”, ale po co pisać, jak lepiej zobaczyć.
