Gdy kiedyś prowadziłam zajęcia z pisania, twierdząc, że tego rzemiosła można się nauczyć, zwracałam uwagę początkującym autorom na to, że pierwsze zdanie ma znaczenie. Powiedzenie „nieważne jak zaczynasz, ważne jak kończysz” stosowałam owszem, ale dodawałam do niego ciąg dalszy, który brzmiał tak: „nieważne jak zaczynasz, ważne jak kończysz, pod warunkiem, że pierwszym zdaniem swojej książki wywołałeś wstrząs”. Potem, przestałam kłaść nacisk na wagę pierwszego zdania, ponieważ przestałam spotykać te wstrząsające. Aż do teraz.
Michael Ondaatje, twórca „Angielskiego pacjenta”, rozpoczął swoją ostatnią powieść zdaniem zwyczajnym. Mimo to, gdy je przeczytałam, wiedziałam, że już kocham tę opowieść. Nawet nie wiedząc, że „Światła wojny” – bo o tym tytule mowa – były nominowane do Nagrody Bookera.
A co prócz pierwszego zdania? Spokojna, lecz głęboka narracja, utrzymująca stonowany rytm. Jeden z takich, który się nie narzuca, do którego się tęskni. Galeria postaci drugoplanowych, którzy nie są wcale tłem, lecz tym ostatnim elementem układanki, bez którego nie ma prawa powstać żaden obraz w całości. Przeszłość i teraźniejszość w magicznym tańcu, w którym górę bierze raz jeden z partnerów, raz drugi. Pamięć, grająca rolę niemal najważniejszą w życiu każdego z nas. Powojenny Londyn, do którego czytelnik przenika razem z głównym bohater. Tęsknota.
Ta ostatnia zaczyna się na samym początku. Znana mi skądinąd, melancholijnej marzycielce z miasta białych nocy. Tęsknota, której źródło trudno zidentyfikować, choć na pierwszy rzut oka, wydaje się, że każda z tęsknot jest taka sama.
Prawda, pamięć i tęsknota. To trzy pierwszoplanowe bohaterki powieści Ondaatje, który wraca w pięknym stylu. Nie chcąc zdradzać wam ani krzty fabuły, polecam uprzejmie. Czytajcie proszę.
Światła wojny, Michael Ondaatje, Wydawnictwo Albatros.