Huston, mamy problem! Recenzja serialu Mrs. America

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Problem polega na tym, że im dalej w las, tym coraz ciekawiej i jakoś tak niewygodnie. Dyskomfort narastał i był wprost proporcjonalny do rozwoju akcji. Uderzenia były dwa. Jedno mocne, drugie upadlające.

W moim kobiecym otoczeniu zawrzało! „Mistrzowski serial, musisz obejrzeć!” Takie wpisy znajomych na cosialowych ścianach witały mnie przez ostatnie dni, a pod nimi zdjęcie Cate Blanchett w serialowej odsłonie. Zasiadłam z mężem – bo tak lubię najbardziej – i obejrzałam.

Mrs. America to piękna opowieść o ruchu, którego celem było wprowadzenie Equal Rights Amendment – poprawki do amerykańskiej konstytucji gwarantującej kobietom równe prawa. Droga do celu wcale nie była usłana różami. Przeciwnicy podeszli do tematu entuzjastycznie. Choć tu uwaga: to nie byli przeciwnicy, lecz przeciwniczki, którymi kierowała konserwatystka Phyllis Schlafly, to w jej rolę wcieliła się Cate Blanchett. Po stronie feministek historię opowiedziały Gloria Steinem, Betty Friedan, Shirley Chisholm, Belli Abzug i Jill Ruckelshaus.

Mrs. America rozkręcała się powoli, ale nie przynudzała, prosiła o więcej przestrzeni i czasu, by widz mógł porządnie strawić wszystko to, co występujące w serialu kobiety i mężczyźni mają widzowi do powiedzenia. Problem jednak polega na tym, że im dalej w las, tym coraz ciekawiej i jakoś tak niewygodnie. Dyskomfort narastał i był wprost proporcjonalny do rozwoju akcji. Uderzenia były dwa. Jedno mocne, drugie upadlające.

Pierwsze, gdy widz poczuł, że każdy pogląd, można na drodze manipulacji i stroszenia politycznych „piórek”, przedstawić jako piekielne dobro dla mas. Drugie, gdy serial się skończył i pojawiły się plansze z napisami, mówiącymi o ratyfikacji poprawki ERA w kolejnych stanach USA wraz z podaniem daty, gdy ta miała miejsce. Te daty sięgnęły do roku bieżącego. Pozostawiam widzowi przekonać się, z czym mamy do czynienia.

A teraz zerknijmy na własne podwórko. Ale najpierw proszę spojrzeć na kalendarz i zauważyć w skupieniu w jakich czasach żyjemy. Pomówmy może trochę o pandemii, która od setek lat wciąż się nasila, od czasu do czasu spowalniając swój rozwój. Mowa o mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet. I proszę nie mylić z tytułem bestsellerowej serii Stiega Larssona, pożyczyłam go sobie, bo nadaje się idealnie do odwzorowania problemu. Chodzi o łamanie praw kobiet: wciąż i wciąż i wciąż. Przykładów jest niestety bez liku. Wspomnę choćby o audycjach w Radiu Maryja – zdarzyło się posłuchać, gdyż niedowierzałam. Mówi się tam o powinnościach małżeńskich żon, które wcale a wcale nie mogą się denerwować na agresję fizyczną, seksualną czy psychiczną męża. Małżeństwo to instytucja święta, w niej gwałtów nie ma. Amen. Proszę potraktować serial Dahvi Wallera jako wstęp do zwrócenia uwagi na nasz kraj i jego poprawną politycznie zapyziałość. Zwłaszcza teraz, gdy kolory tęczy stworzone przez naturę są znienawidzone przez rządzących z racji symbolizowania ludzi o odmiennej orientacji, również przez tę samą naturę stworzonej. Tu już nie tylko o prawa kobiet chodzi.

 

 

Reklama