Wakacyjny Bałtyk ma swój unikatowy, rubaszny folklor. Mieni się kolorami cymbergajowych diod, pachnie mleczkiem do opalania i smakuje smażonym halibutem. Być latem we Władysławowie i nie zjeść gofra z frużeliną, to jak w ogóle nie być nad morzem.
W „Wannie z kolumnadą” Filip Springer cytuje wyniki badań opinii społecznej, wedle których dziewięćdziesiąt osiem procent Polaków deklaruje chęć życia w miejscu, które jest ładne. Że przez „ładne” rozumiemy różne rzeczy, to już inna sprawa. Niezależnie jednak od tego, jak bardzo dzielą nas estetyczne preferencje, na kilka dni w roku te różnice się zacierają. To magiczny czas urlopu nad Bałtykiem – to wtedy indywidualne gusta przestają mieć znaczenie, bo wszyscy, czy jesteśmy amatorami dawnych mistrzów, czy fanami Stachurskiego, spuszczamy z tonu i bez mrugnięcia okiem zanurzamy się w biesiadnej nadmorskiej tandecie.
Żaden morza szum, ptaków śpiew, złota plaża pośród drzew. Raczej kolorowe jarmarki, blaszane zegarki i cukrowa wata. Bo jeśli szum, to maszyny do dmuchawców, śpiew co najwyżej Zenka Martyniuka, a plaża w każdym, tylko nie złotym kolorze. Bałtyk kupujemy z całą jego jarmarcznością. Z tego samego powodu, dla którego łożymy grubą mamonę na klapki Kubota z limitowanej reedycji czy deformujące sylwetkę mom jeans.To relikty naszej, trzydziestoletnich milenialsów, młodzieńczej przeszłości. Przaśne, ale własne. Gimby nie znają, a nam się kręci łezka w oku.
Zaraz po przyjeździe zaopatrujemy się w tubylcze artefakty. Rytualny tatuaż z henny, przynoszącą szczęście bransoletkę z muszelek i pierścionek z oczkiem przewidującym pogodę. Po kilku dniach, spaleni słońcem, z włosami sztywnymi od morskiej wody i skórą przesiąkniętą zapachem Offa, czujemy się już lokalsami. Z pozostałymi mieszkańcami pensjonatu „Muszelka” łączą nas niemalże rodzinne więzi, a z ekspedientką osiedlowego sklepiku witamy się słowami „Dzień dobry Pani Grażynko, poproszę to co zwykle”. Mamy ulubione obiadowe miejscówki, z daleka rozpoznajemy głos obnośnego sprzedawcy kukurydzy i wiemy, w których budkach piwo jest chrzczone. Szurając gumowymi japonkami, nonszalancko przechadzamy się po betonowym deptaku i nie robią na nas wrażenia ani żółte namioty ze „wszystkim po cztery złote”, ani kolorowe kramiki, iskrzące się blaskiem sprzedawanych na metry złotych łańcuszków.
Kiedy otrząśniemy się już z pierwszego nadbałtyckiego szoku, przełączamy się z trybu plażowicza na tryb turysty. Ruszając tropem lokalnych atrakcji trafiamy do Muzeum Motyli albo Skansenu Chleba. W skupieniu słuchamy opowieści o muchołówkach i pająkach, uwięzionych od tysiącleci w bursztynowej masie. Ci spragnieni szalonych przygód wybierają się na rejs pirackim statkiem, a ci z dobrą wentylacją płuc podejmują atak szczytowy latarni morskiej. Z kolei ci cierpiący na gorączkę sobotniej nocy spełnią na deskach dyskotekowego kutra swoje marzenia o wakacyjnej miłości. Dzień przed końcem turnusu zadzwoni do nas wzruszona babcia, dziękując za śliczną kartkę z nadmorskimi pozdrowieniami. Pocztówka ze zdjęciem topiącego się w Bałtyku słońca i inkrustowany bursztynami magnes zajmą honorowe miejsce na drzwiach jej lodówki.
Gdy urlop dobiega końca, jesteśmy bogatsi o nowe wspomnienia, breloczek z nazwą miejscowości i bakteryjne zapalenie spojówek. Dźwigając na placach cały swój wakacyjny dobytek, kluczymy między parawanami, próbując znaleźć najkrótszą drogę do brzegu, żeby ostatni raz zanurzyć nogę w wodzie. Gdy lodowata fala obmywa nam stopę, wzruszenie odbiera mowę.
Obiecujemy sobie, że za rok tu wrócimy.
Ola Arkuszyńska – Garlej
autor plakatu Ryszard Kaja