Uciekliśmy. Daleko, na sam koniec Polski. Skoro już można, to nie ma na co czekać. Cztery ściany, własne podwórko i droga do sklepu to znacznie za mało, żeby nie zwariować. Znana nadmorska miejscowość, pogoda w kratkę i częściowy rygor sanitarny, czyli ryba z frytkami tylko na wynos. Znam takie miejsca, bo z nich się wziąłem, z nich cały jestem i przed nimi całe życie uciekałem mamrocząc za każdym razem Bursę pod nosem. Kto był w weekend nam morzem albo w górach, ten wie. Disko polo, pompowane smoki, smażona kiełbasa, ciepłe piwo i zarzygane chodniki w niedzielę nad ranem, żeby wspomnieć jeszcze Kazika. Do tego chroniczny brak sojowego latte, sushi oraz trudności w utrzymaniu diety bogatoresztkowej i zrywający się internet. Czyli jak żyć? Ano da się i to całkiem dobrze. Trzeba tylko poczekać do poniedziałku i świat staje się lepszy. Nieznośnie hałaśliwe deptaki pustoszeją do zera, plaża do pełnej dyspozycji, nikomu nie przeszkadza spuszczony ze smyczy pies, a zamiast bluzgów i głośnych rozmów przez komórkę o tym gdzie taniej, szum lasu lub morza do wyboru. Ogólny brak kolejek, chamstwa i walających się tu i ówdzie śmieci oraz pijanych w sztok weekendersów. Cisza. I bardzo serdeczni ludzie, na których ci miastowi nie robią większego wrażenia, ani swoimi drogimi samochodami, ani pytaniem o dodatkową pierzynkę dla suni. Tu się żyje swoim rytmem, z dnia na dzień, od niedzieli do niedzieli. Od przypływu do przypływu – ludzi, polityki, mód konsumpcyjnych, globalizacji, codziennych walk o niepodległość i zbędnej cywilizacji. W poniedziałek zupełnie zapomniałem o tym, że wali się świat.
