Za każdym razem, gdy twórcy, czy to serialowi, czy kinowi, biorą się za odświeżanie opatulonych już pajęczyną klasyków, zadaję sobie pytanie: czy naprawdę dalej tego potrzebujemy? Czy nie rozsądniej byłoby wysłać tych bohaterów na zasłużoną emeryturę, zamiast odkopywać ich z zaświatów? Podobne refleksje towarzyszyły mi, gdy usłyszałam o czwartym już filmie z serii o Bridget Jones – Bridget Jones: Szalejąc za facetem. Ale, jak to bywa w przypadku takich tytułów, nostalgia kazała mi iść do kina w pierwszym możliwym terminie.
W najnowszej części miłośnicy Bridget dostają w zasadzie wszystko, co się da, upchnięte w nieco ponad dwugodzinny film. To właściwie tribute to Bridget Jones, w którym nawet zmarły Darcy ma swoje ekranowe pięć minut (a jego duch nie opuszcza filmu aż do końca); w którym Daniel Cleaver dalej puszcza swoje sprośne żarty; i w którym nie brakuje nawiązań do ikonicznych momentów (ma być mokra, męska koszula – będzie mokra, męska koszula, bo przecież seria stała zawsze w opozycji do male gaze). I chociaż Bridget nie ma już trzydziestu lat, nie jest beztroską singielką, a wdową z dwójką dzieci, to muszę przyznać, że nie traci swojego uroku. To na nim w końcu opiera się fenomen serii – nieidealna, często nieporadna, z mnóstwem wpadek, ale brnąca przez życie zawsze z podniesioną głową i dystansem do siebie.
To taką Bridget pokochaliśmy i to dla niej wracamy do kina. Teraz co prawda wygląda lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, ale dalej tak samo naiwnie traci głowę dla mężczyzn, ochoczo pakując się w coraz to nowsze romanse. I chociaż w Bridget Jones: Szalejąc za facetem na wszystkie relacje cieniem rzuca się ta dla Bridget najważniejsza – ze zmarłym mężem – to ostatecznie twórcy dają jej nowe obiekty do wzdychania.
I tutaj można by wrócić do bazowego pytania: czy dalej potrzebujemy produkcji z niezależnymi, zabawnymi singielkami, szukającymi swojego księcia? Wydawałoby się, że mamy ciekawsze rzeczy do opowiedzenia o współczesnych kobietach.Ale może właśnie na przekór – wśród poważnych filmów o poważnych kobietach – potrzebny nam jest ten jeden niepoważny.
Pierwsza część Bridget zadebiutowała w 2001 roku jako kontra do wyśrubowanych standardów piękna z lat 90., kiedy to kobieta ważąca sześćdziesiąt kilogramów była nazywana grubą, a ideałem piękna były Aniołki Charliego. Ponad dwadzieścia lat później Bridget wraca, by znowu zmierzyć się z oczekiwaniami społeczeństwa – jak to zwykle bywa, sprzecznymi. I ponownie w komentarzach można przeczytać: „Bridget to ja!”. Oglądamy nową część i znowu czujemy się okej z tym, że wychodzimy do Żabki w piżamie i że czasem, zamiast kolacji, zjemy pudełko lodów, bo jakiś piękny pan z Tindera nas zghostował.
Fenomen Bridget to też kontra do jeszcze jednego współczesnego trendu – konserwatywnego clean girl. Globalny zwrot ku naturalności to nic innego jak kolejny chwyt marketingowy, który każe nam wydawać tysiące złotych miesięcznie, tym razem na pielęgnację, a nie na make-up. To kolejny przykład nowej obsesji piękna, na którą stać nielicznych. Cel? Wciąż ten sam – wyglądać nieskazitelnie, tylko tym razem w „niewymuszony” sposób. Tak naprawdę to Bridget z pierwszych części była przykładem prawdziwej naturalności, ale oglądające ją w 2025 roku instagramowe clean girls muszą dostawać spazmów.
Więc tak, może dalej potrzebujemy Bridget. Nawet jeżeli najnowsza część nie jest pozbawiona wad i w ogólnym rozrachunku wypada dość przeciętnie (ale wciąż dużo lepiej niż poprzedniczka), to na tle nijakich bohaterek nijakich komedii romantycznych Bridget dalej się wyróżnia.
Byciem sobą. Po prostu.
Fot. Materiały prasowe