Czy w 2025 roku wciąż potrzebujemy Bridget Jones?

KAROLINA KOŁODZIEJCZYK

2025-thekit.ca-main-1-1-768x576-1

Za każdym razem, gdy twórcy, czy to serialowi, czy kinowi, biorą się za odświeżanie opatulonych już pajęczyną klasyków, zadaję sobie pytanie: czy naprawdę dalej tego potrzebujemy? Czy nie rozsądniej byłoby wysłać tych bohaterów na zasłużoną emeryturę, zamiast odkopywać ich z zaświatów? Podobne refleksje towarzyszyły mi, gdy usłyszałam o czwartym już filmie z serii o Bridget Jones – Bridget Jones: Szalejąc za facetem. Ale, jak to bywa w przypadku takich tytułów, nostalgia kazała mi iść do kina w pierwszym możliwym terminie.

W najnowszej części miłośnicy Bridget dostają w zasadzie wszystko, co się da, upchnięte w nieco ponad dwugodzinny film. To właściwie tribute to Bridget Jones, w którym nawet zmarły Darcy ma swoje ekranowe pięć minut (a jego duch nie opuszcza filmu aż do końca); w którym Daniel Cleaver dalej puszcza swoje sprośne żarty; i w którym nie brakuje nawiązań do ikonicznych momentów (ma być mokra, męska koszula – będzie mokra, męska koszula, bo przecież seria stała zawsze w opozycji do male gaze). I chociaż Bridget nie ma już trzydziestu lat, nie jest beztroską singielką, a wdową z dwójką dzieci, to muszę przyznać, że nie traci swojego uroku. To na nim w końcu opiera się fenomen serii – nieidealna, często nieporadna, z mnóstwem wpadek, ale brnąca przez życie zawsze z podniesioną głową i dystansem do siebie.

bridget-jones-4-banner-1.jpg

To taką Bridget pokochaliśmy i to dla niej wracamy do kina. Teraz co prawda wygląda lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, ale dalej tak samo naiwnie traci głowę dla mężczyzn, ochoczo pakując się w coraz to nowsze romanse. I chociaż w Bridget Jones: Szalejąc za facetem na wszystkie relacje cieniem rzuca się ta dla Bridget najważniejsza – ze zmarłym mężem – to ostatecznie twórcy dają jej nowe obiekty do wzdychania.

 
Reklama

I tutaj można by wrócić do bazowego pytania: czy dalej potrzebujemy produkcji z niezależnymi, zabawnymi singielkami, szukającymi swojego księcia? Wydawałoby się, że mamy ciekawsze rzeczy do opowiedzenia o współczesnych kobietach.Ale może właśnie na przekór – wśród poważnych filmów o poważnych kobietach – potrzebny nam jest ten jeden niepoważny.

Pierwsza część Bridget zadebiutowała w 2001 roku jako kontra do wyśrubowanych standardów piękna z lat 90., kiedy to kobieta ważąca sześćdziesiąt kilogramów była nazywana grubą, a ideałem piękna były Aniołki Charliego. Ponad dwadzieścia lat później Bridget wraca, by znowu zmierzyć się z oczekiwaniami społeczeństwa – jak to zwykle bywa, sprzecznymi. I ponownie w komentarzach można przeczytać: „Bridget to ja!”. Oglądamy nową część i znowu czujemy się okej z tym, że wychodzimy do Żabki w piżamie i że czasem, zamiast kolacji, zjemy pudełko lodów, bo jakiś piękny pan z Tindera nas zghostował.

Fenomen Bridget to też kontra do jeszcze jednego współczesnego trendu – konserwatywnego clean girl. Globalny zwrot ku naturalności to nic innego jak kolejny chwyt marketingowy, który każe nam wydawać tysiące złotych miesięcznie, tym razem na pielęgnację, a nie na make-up. To kolejny przykład nowej obsesji piękna, na którą stać nielicznych. Cel? Wciąż ten sam – wyglądać nieskazitelnie, tylko tym razem w „niewymuszony” sposób. Tak naprawdę to Bridget z pierwszych części była przykładem prawdziwej naturalności, ale oglądające ją w 2025 roku instagramowe clean girls muszą dostawać spazmów.

Więc tak, może dalej potrzebujemy Bridget. Nawet jeżeli najnowsza część nie jest pozbawiona wad i w ogólnym rozrachunku wypada dość przeciętnie (ale wciąż dużo lepiej niż poprzedniczka), to na tle nijakich bohaterek nijakich komedii romantycznych Bridget dalej się wyróżnia.

Byciem sobą. Po prostu.

Fot. Materiały prasowe

Share this post

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

PROPONOWANE