
Klaudia Kulinicz: Dzień dobry. Jesteśmy na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni. Moim rozmówcą jest Andrzej Chyra, z którym porozmawiamy o filmie Klarnet. Otrzymałeś za tę rolę nominację do nagrody za pierwszoplanową rolę męską.
Andrzej Chyra: To bardzo dobry pomysł z tymi nominacjami. Dzięki nim z każdego filmu wyłaniają się osoby odpowiedzialne za dźwięk, zdjęcia oraz role męskie i żeńskie. To ważne, bo kiedyś często nie było wiadomo, kto w czym gra, a przecież nie wszystkie filmy da się zobaczyć. Teraz, obserwując nominacje – choćby na Instagramie – zaczynam rozpoznawać ludzi biorących udział w produkcjach. Ci, którzy nie otrzymują nagród, zwykle znikają z pola widzenia. Dlatego cieszę się z tej nominacji – choć w tym przypadku chodzi po prostu o największą rolę męską w filmie.
To prawda. I jest to nietypowe w polskim kinie, bo zazwyczaj dominują w nim mężczyźni.
Nie trzymałbym się tak kurczowo tych utartych zwrotów. Oglądając polskie kino, widzę wiele ciekawych filmów z mocnymi rolami kobiecymi – chociażby u Anki Jasionowskiej. I to mnie cieszy. Paradoksem Klarnetu jest to, że pokazuje świat kobiet, w którym brakuje mężczyzny. A ten brak staje się szczególną wartością – czymś, co zniknęło i nie wiadomo, jak to odzyskać czy przywrócić. Ten film w ogóle nie zajmuje się feminizmem ani walką płci – to coś zupełnie innego. Pokazuje, że jeśli w tym świecie zabraknie obu wartości – kobiecej i męskiej – które się uzupełniają i wspólnie coś tworzą, robi się trudno. To historia kobiet, które zostały same albo same zostawiły mężczyzn.

Tak, to na pewno. Ale to, co zauważyłam u tego bohatera i o czym chciałam porozmawiać, to jego intuicja. Mam wrażenie, że jest bardzo silna – miałam poczucie, że on od początku czuje tę głęboką relację z Łucją.
Trudno mówić o filmie tak, by nie zdradzić zbyt wiele. Dlatego nie będę opowiadał szczegółowo o samej fabule. Powiem natomiast coś innego: to film mikrobudżetowy, co stanowi jego ogromną zaletę. Oznacza to, że musiał powstać w ramach ściśle określonej, niewielkiej kwoty – w tym przypadku jednego miliona złotych. Co ważne, zgodnie z zasadami PISF-u, nie można dołożyć do tego żadnych dodatkowych środków. Sprawia to, że realizacja filmu trwa o połowę krócej niż zwykle – tutaj były to zaledwie dwa tygodnie. A jednak produkcja znalazła się w konkursie głównym festiwalu, co jest naprawdę dużym sukcesem i świadczy o tym, że musi być w niej coś wyjątkowego. Nie chodzi więc wyłącznie o sam temat, ale także o to, że film spotkał się z tak dobrą oceną, iż komisja kwalifikacyjna postanowiła włączyć go do konkursu głównego, w którym znalazło się zaledwie kilka filmów.
Poszłam w stronę intuicji, bo chciałam zapytać o pracę nad rolą. Czy kiedy rozpoczynasz pracę, to jest tak, że intuicyjnie czujesz, co jest dobre i podążasz za tym, czy to raczej mocne, techniczne zagłębienie się w scenariusz?
Nie wiem, czy naprawdę wiem. To znaczy – może nam się wydawać, że coś wiemy. Oczywiście intuicja zawsze odgrywała u mnie dużą rolę i to ona ostatecznie decydowała, czy mówię „tak”, czy „nie”. Nie chodzi o to, że grymaszę – zresztą dziś nie bardzo mam czym grymasić, bo dostaję głównie propozycje z mikrobudżetów. Ale jednak, będąc aktorem od lat, pozostaję w pewnej ciągłości. Ludzie mnie widzą, odbierają. Nie mogę więc zachować pełnej anonimowości – może dla kogoś, kto dopiero zaczyna oglądać polskie kino, jestem postacią nic nieznaczącą, ale dla wielu widzów, którzy oglądają filmy od lat, już nie. Dlatego uważam, że obok tych ważnych, zapamiętanych ról, które udało się dobrze zagrać, istotny jest również wybór mniejszych – takich, które nie wprawiają w zakłopotanie ani nie niszczą.
W ostatnich latach trochę zaangażowałem się też w sprawy społeczne, a niektórzy powiedzieliby: polityczne. To było dla mnie, jako aktora, dewastujące, ale uważałem je za potrzebne. Generalnie ważne jest dla mnie to, jak rozporządzam sobą i jak w tej niekonkretnej pamięci ludzi się sytuuję. To trochę jak wyobrażanie sobie siebie w świecie „po” – już po realizacji – i pytanie, jak to będzie wyglądać. A przede wszystkim: czy będę w tym skuteczny. Bo właśnie skuteczność jest dla mnie najważniejsza. Czy ja sam uważam, że nadaję się do danej roli. Czasem mogę się pomylić.
A jak to było w przypadku Klarnetu? Przeczytałeś scenariusz i od razu wyobraziłeś sobie, kim jest ten bohater? Widziałeś siebie w tej roli?

Bohater… Zanim w ogóle do niego dojdę, najpierw czytam scenariusz i mam przed oczami film. W złym filmie, nawet jeśli zagra się dobrą rolę, ona i tak gdzieś przepadnie. Rzadko zdarza się, by rola uniosła słaby film. Dlatego najpierw musi być historia – czy ma sens, czy niesie emocje, które będą działać. Dopiero potem przychodzi rola.
Rola w scenariuszu to zawsze jedynie zapis, szkic. Już na tym etapie widać, czy ma w sobie przestrzeń, czy jest jednoznaczna, czy może kryje w sobie jakąś dawkę tajemnicy. Mnie zawsze pociągały postaci niedopowiedziane. Dlatego nie ma dla mnie znaczenia pytanie, czy wolę grać „złe”, czy „dobre” role. Ważne jest, by rola dawała przestrzeń do zbudowania człowieka nieoczywistego.
I ta przestrzeń daje możliwość improwizacji, wymyślenia postaci, czy raczej jest to wpisane w rolę?
Ona zawsze gdzieś się wykluwa. Czasem nagle „wyrasta jej trzecia ręka” albo „druga głowa”, a czasem okazuje się zupełnie bez nóg – dziwna, nieoczywista. Trochę żartuję, ale wierzę, że widzowie, my wszyscy, jesteśmy przyzwyczajeni do pewnych konwencji. Jeśli w konwencjonalnym filmie pojawia się rola napisana w przewidywalny sposób, wiem, że nic tam nie zrobię. Mogę wtedy powiedzieć: „Dobrze, dawno nic nie grałem, więc zagram”, ale…
Zdarza się tak?
Oczywiście. Ale staram się unikać takich sytuacji. Wejście na drogę aktora przewidywalnego, może nawet lubianego, ale oczywistego – mnie nie interesuje. Nie potrafię przyjmować takich ról. To jest mój problem. Nie wiem, czym mógłbym wtedy zaciekawić widza. Mogę tylko słuchać poleceń i ustawiać się do kamery – wdzięcznie albo niewdzięcznie, zależnie od potrzeby.
Wybór i decyzje dotyczące ról mają znaczenie. Moja kariera trwa już od pewnego czasu – od Długu minęło 26 lat, 1999 rok był moim początkiem. W tym czasie były wzloty i upadki, powstało wiele filmów. Głównych ról może nie było aż tak wiele, ale sporo mniejszych – jednak zawsze szukałem propozycji i wybierałem filmy, które same do końca czegoś nie wiedzą. Czasem były to produkcje niedopowiedziane, czasem zupełnie zwariowane – jak Las Joanny Zastróżnej, także pokazywany na tym festiwalu. Kiedy zobaczyłem scenariusz, który właściwie wcale nie przypominał scenariusza, ale poznałem artystkę, która miała go zrealizować, pomyślałem: „to ja wolę to”. Czasem chcę zrobić coś nieoczywistego, coś, co narazi mnie na szwank albo zmobilizuje do jakiegoś, może nawet ekscesu, pchnie mnie do przodu. Bo ciągłe odgrywanie tych samych ról… Widzę, że teraz często się kalkuluje: czy ten film nadaje się chociaż na streaming? A jeśli to coś bardziej wykręconego, co wiadomo, że na Netfliksie nie przejdzie – to pojawia się pytanie: po co w ogóle robić taki film?
W takim razie, jeżeli wybierasz bardziej odważne projekty, to czy tutaj jest ważna ta chemia pomiędzy twórcami, a tobą?

Absolutnie. To jest coś fundamentalnego. Jeśli spotykamy się i czuję, że nie nadajemy na tych samych — albo przynajmniej zbliżonych — falach, to zazwyczaj kończy się tak, że tego filmu razem nie robimy. To samo się wykluwa. Oczywiście zdarzają się tacy, którzy próbują mnie przekonać. Często już podczas takich rozmów widzę, czy ta rola w ogóle tam jest, czy jestem w niej ja, czy znajdę to, czego szukam. Chyba że idę po prostu po pracę — wtedy biorę to, co mi dają.
A co w takim razie znalazłeś w Klarnecie? Co takiego było w tej przestrzeni?
Przez cały film nad tą postacią właściwie wiszą pytania: Kim on jest? Co tu robi? Jakie ma plany? Co zepsuł, a co naprawił?
W takim razie zapytam od razu o Las. Ja niestety jeszcze go nie widziałam, dlatego też nie wchodzę tak mocno w temat, ale myślę, że fajnie, gdybyś coś opowiedział o tym filmie, bo brzmi bardzo ciekawie.
Brzmi – i na tym poprzestańmy. Próba przeczytania jakiegoś streszczenia czy synopsisu nie ma tu sensu. To w ogóle nie jest film, który da się opowiedzieć. Powiem tylko, że punktem wyjścia były teksty: z jednej strony bracia Strugaccy – jako autorzy jednej książki – z drugiej Samuel Beckett i jego utwór. Ale to tylko preteksty. Reżyserka jest artystką wizualną z Sopotu i robi film całkowicie oderwany od rozważań o tym, co się „lepiej sprzeda”. To film, który zupełnie się tym nie zajmuje. To eksperyment, w którym spotkało się i zagrało wielu znakomitych aktorów. Są Marian Dziędziel, Dawid Ogrodnik, Eryk Lubos, Sandra Korzeniak – naprawdę spora grupa świetnych artystów, którzy odnaleźli w tym radość uczestniczenia w czymś, czego być może sami do końca nie rozumieją.

To film absolutnie „odpalony”. Nie dostał ani złotówki – może dopiero na końcowym etapie, po dziesięciu latach, bo właśnie tyle trwała jego produkcja. Między innymi dlatego, że nie było na niego pieniędzy. Scenariusz kompletnie wymykał się kryteriom dofinansowania. Ale była też osoba, o której wiedziałem, że czegoś chce – że ma swoją wizję, choć może jeszcze nie potrafi jej w pełni nazwać. A może właśnie dlatego, że potrzebujemy momentu próby? Zderzenia własnych pomysłów i intencji z rzeczywistością planu. Czyli: tu jest kamera, tu są aktorzy. Albo ich nie ma. Albo jest koń. Albo ludzie. Albo coś jeszcze innego. I robimy. W pewnym sensie można coś zaplanować, ale tak naprawdę podejmujemy współpracę z rzeczywistością, z naturą – bo, jak sama nazwa filmu wskazuje, w tym Lesie rzeczywiście jest jej bardzo dużo. To jest pewnego rodzaju przygoda.
W czasie pracy nad tym filmem przeszedłem naprawdę duże, bardzo poważne zmiany życiowe. Zdjęcia trwały osiem lat. W tym czasie moja waga zmieniła się o piętnaście kilogramów. Myślę, że polscy widzowie to zrozumieją – że to wciąż ten sam aktor. Ale ktoś, kto mnie nie zna, może nie od razu skojarzy, że ta postać to wciąż ta sama osoba, grana przez tego samego człowieka.
Widziałeś już film?
Nie widziałem wersji ostatecznej. Widziałem jakiś materiał – i to było absolutnie niezwykłe, niespotykane. Takie filmy są po prostu niezbędne. Bo nawet gdybyśmy co roku robili trzy świetne filmy, naprawdę bardzo dobre, to i tak, moim zdaniem, zawsze potrzebny jest ktoś, kto jest enfant terrible, kto wyłamuje się z paradygmatu „dobrego filmu”.

Bo to chyba otwiera nam jakąś nową szufladkę w głowie.
Poza tym taka osoba, która wchodzi w tego rodzaju przedsięwzięcie, staje się awangardą, eksperymentem. To ktoś, kto ryzykuje – nie wiedząc, jaki będzie efekt. Bo to może być klapa, prawda? Ale jeżeli taki eksperyment przyniesie coś ważnego — zrozumienie jakości, nowy sposób narracji, inny sposób patrzenia – to działa potem na korzyść wszystkich. Zawsze musi być ktoś pierwszy, kto coś zrobił. A ten, kto robi coś po raz pierwszy, zazwyczaj ryzykuje sobą.
Czyli podsumowując: potrzebujemy więcej odważnej sztuki.
Więcej odważnej sztuki — i nie takiej, którą chcemy koniecznie kontrolować. Oczywiście, czasem czujemy, że coś może zagwarantować sukces — może to być nazwisko autora, może producenta — ale nie da się wszystkiego przewidzieć. Chyba że mówimy o produkcjach typowo standardowych, na które po prostu „daje się pieniądze”.
Na przykład — wczoraj odbyło się 25-lecie i pokaz Kallafiorra, filmu, który nazywano pierwszym niezależnym filmem. I rzeczywiście — był to film zrobiony bez żadnej pomocy, która przyszła dopiero później, w inny sposób. Nakręcono go w 1999 roku na dwóch cyfrowych kamerkach, które w cudowny sposób udało się znaleźć w Warszawie. Operatorzy byli jednocześnie właścicielami tych kamer — bo to był świeży sprzęt. Dzięki wykorzystaniu tych kamer powstał film na tyle dobry, że zainteresował się nim Gutek, Krzysztof Zanussi, a nawet Kodak, który zrobił pierwszą kopię. Dzięki temu film mógł być wyświetlany w kinach.
Jacek sprzedał swój stary samochód, a my wszyscy graliśmy za darmo. To była inwestycja — ale też coś więcej. To było dla nas „sprawdzam”. Miałem wtedy 35 lat, byłem już trochę w przemyśle filmowym, ale nie grałem regularnie. To było takie sprawdzenie naszych możliwości. Czy nasze pomysły — niekoniecznie zgodne z tym, co działo się wokół — mają sens? Zrobiliśmy to. A przede wszystkim zrobił to Jacek. I to było idealne: bez dofinansowań, bez dotacji, po prostu własnymi siłami. A dziś? Mając telefon, można zrobić cały film. Tylko to wymaga wysiłku, koncentracji, uporu.

Ale właśnie to tworzy wyjątkowość tych projektów — bo każdemu zależy, każdy czuje się współtwórcą.
Dla mnie najważniejsze jest powiedzenie sobie: sprawdzam. Ja chcę robić filmy. Teraz robię film za własne pieniądze i go pokazuję. Komuś, gdzieś — wysyłam, czekam na werdykt, czy widz to przyjmie, złapie trop. To jest to moje: „sprawdzam”. Czy mogę o sobie myśleć jako o twórcy, artyście? Czy to tylko moje wyobrażenie o sobie samym? To jest coś, co dziś znika. Bo dziś wszyscy czekają na granty, zapomogi, wsparcie. I jeśli się ich nie dostanie — to „sorry, nie robimy filmu”.
Poza tym: szkoły. One są świetne, ale uczą nas… rozwagi. Po szkole wiesz, że jeśli jakieś ujęcie jest zbyt trudne — po prostu go nie robisz. I z taką wiedzą wychodzi się ze szkoły. A kiedy szkoły nie masz, po prostu próbujesz. Nie masz w głowie tego formatu, który ci mówi, co jest trudne, a co łatwe. Są ludzie, którzy potrafią z tej wiedzy czerpać i się rozwijają. Ale są też tacy, którzy się szkole oddają — i życie potem ich weryfikuje. Wszystkie te niemożności są iluzoryczne. Wszystko jest w nas: w naszym ogniu, w ryzyku, w chęci. Oczywiście, to zabawa — ale taka, która męczy.
Ale która zabawa nie męczy?
No tak, jeżeli chce się mieć dużo fun’u, to można się zmęczyć. I takie filmy lubimy — nawet jeśli czasem mamy dosyć w trakcie. Bo bywają trudne warunki i nie wszystko układa się idealnie.
Ja, przez te 25 lat intensywnego grania, wystąpiłem w… nie wiem ilu takich projektach – dziwnych, niezależnych, studenckich. Uważam, że warto sięgać do różnych „talerzyków”, żeby posmakować różnych rzeczy, poznać ludzi, ich wrażliwość.

I siebie też.
I siebie też – dać sobie szansę wejść w coś, co niesie większe ryzyko. A może nie większe, tylko ciekawsze niż pytanie, czy udźwignę lepiej lub gorzej napisany scenariusz.
Czy w takim razie zrobisz film?
Wczoraj oglądałem Kallafiorra, w którym Jacek rzucił się na takie wyzwanie. I pomyślałem, że teraz ja też powinienem rzucić się na coś podobnego. To wyzwanie w pewnym sensie wisi nade mną.
Żeby jednak zrobić coś takiego, trzeba mieć moment, dobry pomysł, odpowiedni materiał. A ja – przez to, że zajmuję się wieloma rzeczami naraz – czasem czuję, że brakuje mi koncentracji.
Może wystarczy po prostu powiedzieć sobie „tak”? Może wtedy pojawi się ktoś z pomysłem i wszystko zacznie się układać. Mam poczucie, że gdy zrobimy choć jeden krok, świat zaczyna nam sprzyjać.
To prawda. Po drodze reżyserowałem opery i inne rzeczy. Ale film — zwłaszcza taki, który dostaje pieniądze na realizację — to poważna sprawa. Biorę wtedy na siebie odpowiedzialność, by dobrze te środki wykorzystać. Dobrze w oczach widzów, którzy będą to oglądać i dobrze w moim własnym poczuciu. Żebym sam mógł być z siebie zadowolony. Choć mam już tyle lat, że ktoś mógłby kręcić nosem na takiego debiutanta.
Kto by się tym przejmował? Myślę, że to nawet dobrze.
Też czasami mam wrażenie, że dobrze, jak reżyser już coś przeżył.
Fot. Bartosz Maciejewski





















