Kiedy byłam, jakby to powiedzieć bez konieczności zdradzania wieku, młodsza, moi rodzice mieli działkę. Nie budowlaną, co jest dzisiaj pierwszym, naturalnym skojarzeniem dla młodego pokolenia, ale taką uprawną, z altanką i grządkami. Właściwie teraz z perspektywy czasu mogę śmiało przyznać, że jeżeli można powiedzieć o Mercedesie wśród działek to nasza na pewno zasługiwała na to miano. Urocza, drewniana altanka, równiutkie grządki obsadzone wszelkimi dobrami natury, dominujące pomidory, bez których nie ma życia, przynajmniej dla mnie, drzewa owocowe, krzewy agrestu, malin i porzeczek, winogrono, z którego powstawało wino zwalające z nóg po jednym kieliszku, nie wspominając o idealnie zaprojektowanym kompostniku i tysiącu kwiatów, z których moja mama wyczarowywała bajeczne bukiety. Organiczny raj, którego w tamtych czasach za diabła nie byłam w stanie docenić, a wręcz przeciwnie, kiedy słyszałam: “chodź pomożesz plewić” dostawałam nagłego odrętwienia na samą myśl o siedzeniu między grządkami w pełnym słońcu i wygrzebywaniu trawska spomiędzy maleńkich marchewek. Działka i uprawianie na niej jakichkolwiek roślin wydawały mi się równie obciachowe co picie mleka prosto od krowy.
Od tamtego czasu, no jednak zdradzę, minęło pewnie jakieś ze trzydzieści lat i po okresie zachwytu nad mlekiem w woreczku, tym w plastikowej butelce i tym z kartonu wróciłam do punktu wyjścia i łapię się na tym, że wstaję wcześnie, żeby kupić na targu żywność z metką bio, płacąc za nią ileś tam razy więcej, że jajka przywożę ze wsi od pani która sama hoduje kury, że jak sąsiad, pan Zbyszek, przyniesie kosze jedzenia prosto z ogrodu to jestem szczęśliwa jak dziecko, że posadziłam zioła na balkonie, pomimo że nie mam ręki do upraw i udają się tak sobie. Jeszcze tylko krowy nie doję sama. Fascynuje mnie droga jaką przeszliśmy w naszym myśleniu, żeby na końcu znaleźć się w tym samym miejscu, w którym już raz byliśmy. Szkoda jednak, że trzeba było tylu lat, aby zrozumieć, że uprawa własnej rukoli na grządce może być “cool”.
Często przechodząc obok ogródków działkowych pojawia mi się obraz zapamiętany z dzieciństwa, do którego mam sentyment – działkowiczek w bikini, spalonych słońcem i w nieodzownym słomkowym kapeluszu z wielkim rondem, pochylonych nad koprem włoskim. Lubię tą senną atmosferę brzęczących owadów i dźwięków różnych audycji radiowych dobiegających z małych domków. Lubię podpatrywać co ludzie sadzą na grządkach i, pomimo że sporo właścicieli zamieniło dawne uprawy na formę bardziej rekreacyjną, tylko z trawą i tujami, to ciągle jest to własna oaza zieleni wśród chaosu i zgiełku miasta.
Światowe metropolie, każda na swój sposób, radzą sobie z brakiem terenów zielonych, oczywiście parki miejskie są tu najczęstszą odpowiedzią na ten problem, ale cieszy to, że na parkach nie poprzestają.
Latem 2016 roku w Paryżu uchwalono nowe prawo zachęcające mieszkańców do zakładania i uprawiania własnych ogrodów miejskich. Do roku 2020 władze Paryża przewidują powiększenie terenów zielonych o 100 hektarów z czego 1/3 przewidziana jest pod uprawę warzyw i owoców. Nie jest już dla nikogo tajemnicą, że najczęściej wykorzystywanymi pod uprawy w Paryżu terenami są dachy budynków. Wykorzystywane są dachy nie tylko przestrzeni publicznej ale też bloki mieszkalne, kamienice, apartamentowce. Pozostając na tej drodze Paryż ma szanse stać się najbardziej przyjaznym dla ogrodów miastem świata.
Poza naturalnymi korzyściami płynącymi z tak sformułowanego prawa, jak oczywiście dbanie o środowisko, umożliwienie mieszkańcom częstszego przebywania pośród zieleni, uprawa własnego jedzenia i naturalna izolacja dachów, to ideologia niosąca ze sobą jeszcze jedno, bardzo istotne przesłanie, a mianowicie zacieśnianie więzi lokalnych. Jeżeli w restauracjach powstają stoły wspólnotowe to tym bardziej uprawianie wspólnego ogrodu i dzielenie się jego plonami przez mieszkańców jednej kamienicy może być podstawową do budowania lepszych relacji sąsiedzkich. Przestajemy być sobie obcy i przy spotkaniu w windzie nie musimy już nerwowo liczyć kolejnych pięter.
Nowy Jork, poza swoimi wyjątkowymi parkami i ogrodami, z czego najsłynniejszy Central Park, powstały w 1857 roku, zajmuje 3,41 km2 powierzchni Manhattanu, postawił również na ogrody wspólnotowe (community garden). Historia ogrodów wspólnotowych sięga roku 1970 i jest związana z ekonomicznym kryzysem, który postawił miasto na krawędzi bankructwa i z około 400,000 arów opuszczonych i niezagospodarowanych gruntów. Dziury pustych parceli odstraszały zaniedbanym wyglądem gromadzących się śmieci. W 1973 roku mieszkanka części Manhattanu znanej jako Lower East Side, niejaka Liz Christine postanowiła walczyć z nieużytkami. Założyła grupę Green Guerillas (ang. Zieloni Partyzanci), której celem było zazielenienie opuszczonych gruntów. Ich praca była o tyle utrudniona, że często działki były niedostępne. Wrzucali więc na ślepo nasiona, nawóz i wodę, licząc, że przynajmniej część z nich zakiełkuje i przeobrazi niezabudowane parcele.
Szczególną uwagę Liz przykuła opuszczona działka na rogu ulic Bowery i Houston. To właśnie tutaj orędowniczka zieleni wraz ze swoimi Green Guerillas utworzyła pierwszy w Nowym Jorku ogród wspólnotowy.
Ochotnicy oczyścili teren ze śmieci, nawieźli ziemię, posadzili drzewa, zaplanowali uprawę warzyw i ogrodzili nowo powstały ogród. W 1974 roku miasto uszanowało starania jego mieszkańców i wydzierżawiło ogród wspólnocie za symboliczną kwotę jednego dolara miesięcznie. Ten pierwszy ogród wspólnotowy nazwany od imienia i nazwiska jego założycielki Liz Christine można odwiedzać po dzień dzisiejszy. Stał się również inspiracją dla kolejnych prawie sześciuset przeobrażeń, bo około tylu ogrodów wspólnotowych znajduje się dzisiaj w mieście. Nazywany często, moim zdaniem niezasłużenie, betonową dżunglą, Nowy Jork ma największą w całych Stanach sieć ogrodów wspólnotowych, a miejskie farmy przeznaczone pod uprawę warzyw i owoców nie są już niczym niezwykłym.
Myślę, że idea ogrodów wspólnotowych oparta na czystym wolontariacie buduje silne podstawy dzielnic, a te wzmacniają całe miasto. Szczególnie w mieście takim jak Nowy Jork, gdzie każdy jest skądś, możliwość wspólnego tworzenia czegoś tak niezwykłego jak ogród, pozwala na łatwiejszą adaptację i nawiązanie kontaktów. Ogrody te służą nie tylko jako naturalne schronienie przed zgiełkiem miasta, w których szukamy i znajdujemy wytchnienie, ale również miejsce w którym można zorganizować ważną dla nas uroczystość.
Moja bliska znajoma Janene jest w zarządzie jednego z wyjątkowych ogrodów o tajemniczej nazwie 6BC mieszczącego się przy Szóstej Ulicy pomiędzy Alejami A i B. Janene, która pochodzi z bogatej w roślinność Nowej Zelandii, mówiąc o “swoim ogrodzi” używa dokładnie tego samego zwrotu, którego i ja, jak i pewnie wszyscy, dla których naturalna przyroda ma tak wielkie znaczenie, a mianowicie: oaza.
Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że nie było wspanialszej oazy na zjedzenie lunchu niż ogród mieszczący się dosłownie za rogiem od mojego ostatniego miejsca pracy w Nowym Jorku. West Side Community Garden zamienia się każdej wiosny w miejsce magiczne kiedy zaczyna kwitnąć 13000 tulipanów posadzonych w listopadzie przez ochotników. Móc usiąść pośród tych wszystkich kwiatów w ciepłym wiosennym słońcu kiedy w pracy spędzamy po 10 godzin dziennie, a wokół nas brzmi zgiełk miasta, uważam za jedno z największych dobrodziejstw i nie zawaham się nazwać tego momentu przywilejem.
Czy to ogródek działkowy, czy farma na dachu, czy ogród wspólnotowy, jest naszym obowiązkiem wobec tej planety, którą nazywamy domem i wobec nas samych, aby było ich jak najwięcej. Musimy zadbać o to, żeby nasze dzieci wiedziały, że marchew nie pochodzi z półki supermarketu.
Dzielę się tymi spostrzeżeniami, bo wierzę, że zawód projektanta wnętrz, który z dumą wykonuję nie ogranicza się do wyboru koloru farby i tkaniny na sofę. Myślę, że polega przede wszystkim na tworzeniu lepszej przestrzeni życiowej . Czy tworzenie zielonych przestrzeni nie jest jedną z form tego ulepszania?
Nie przychodzą mi na koniec lepsze słowa niż te, które napisała do mnie Janene, dzieląc się swoimi doświadczeniami z ukochanego ogrodu, więc pozwolę sobie ją tylko zacytować:
“Ogrody wspólnotowe są wybawieniem dla nas, mieszkających w ciasnych, manhattanskich kawalerkach bez dostępu do balkonu czy jakiejkolwiek przestrzeni na zewnątrz. Dostarczają jakże cennej, zielonej przestrzeni, dzięki której życie w mieście staje się dużo łatwiejsze do zniesienia.”
Ten wpis nie byłby możliwy bez współpracy z wyjątkową osobą jaką jest Janene Knox, która była nie tylko wyjątkową inspiracją, ale zgodziła się również udostępnić zdjęcia 6BC ogrodu pochodzące z jej własnej kolekcji
Wszystkie zdjęcia są zrobione przez Janene Knox i przedstawiają ogród 6BC