Wczoraj był piękny dzień. Słońce świeciło wysoko nad nami, temperatura sięgała 18 stopni i byliśmy wszyscy totalnie zniszczeni amplitudą rzędu 35 stopni. Wczoraj był piękny dzień. W telewizji panowie opowiadali nam o tym, dlaczego to jest wszystko nasza wina i właściwie nie ma nadziei na to, że będzie lepiej.
Świat był wczoraj pięknie biedny i opuszczony przez nadzieje i złudzenia, sprostowany przez wielką gębę aparatu PR. Naznaczony głodem i pragnieniem, jakiego nie da się nazwać, bo można je tylko poczuć. Wyszliśmy na ulice w kokonach i klatkach, wyszliśmy z całym więzieniem i obijaliśmy się o siebie w szaleńczej i śmiertelnej zabawie.
Piękny to był dzień, niewątpliwie. Dzieci mogły potencjalnie wychodzić do piaskownic. Dorośli potencjalnie mogli chodzić za rękę. My wszyscy potencjalnie mogliśmy zacząć oddychać pełną piersią. Wiosna to przecież czas niesamowitych możliwości. Kiedy stajesz sam przed sobą i widzisz czym być możesz to nawet nie żal Ci tego, że nie jesteś.
Bo piękny był to dzień. Zrzuciliśmy z siebie warstwy, pamiętacie na pewno, wyćwiczyliśmy nasze stopy, naoliwiliśmy swoje stawy, a ciało duchem się stało i mieszkało na zamkniętym osiedlu. W trudnych czasach trzeba trudne robić rzeczy, a nie ma przecież trudniejszej od tego, żeby zaufać samemu sobie, że się nie jest. A jak się nie jest to może się wszystko.
Może czasami byłoby jaśniej, gdyby jednak zmaterializować się, gdyby jednak unieść barki w geście niespecjalności, prokrastynacji, że mi się nie chce nie dlatego, że się nie musi nie chcieć, ale mogą. A ja już od dawna nic nie mogę. Z tego co pamiętam, ja niestety już wszystko muszę. Ja niestety już wszystko rozumiem. Człowiek wraz z własnym rozkładem zaczyna spoglądać coraz niepewniej w stronę potencjalnych możliwości, prospektów codzienności, a co jeśli ktoś zeżre nietoperza to Polak będzie w windzie wciskał przyciski łokciem?
I choć dziś czasami też słońce wystaje znad chmur, choć dziś znowu test z patyczkiem w nosie stanie się moją codziennością, należałoby zachować wstrzemięźliwy optymizm, że może zwykłe złe dni znowu nadejdą. Takie dni, w których przez brak czasu trzeba będzie coś na szybko zjeść na mieście, coś gównianego najlepiej, szukać dłużej miejsca parkingowego w centrum, szukać krócej tego samego miejsca pod blokiem. Może ludzka bakteria wyjdzie na ulice, by protestować przeciwko rzeczom przyziemnym. Na ten przykład – biedzie. Albo braku życzliwości w urzędach miasta.
Może piękne dni są tylko po to, żeby przypominać nam co jakiś czas o tym, że są. Storczyki są w stanie rozkwitnąć nawet w butelce po wódce, dlaczego nie my?
Wszystko byłoby inaczej, gdybyśmy nie umywali rąk, może byłoby inaczej. Ta egzystencja jest jak spuszczony balonik po mocnej imprezie, brudny i skopany, pociosany szpilkami i mokry od alkoholu i słodkich napojów gazowanych. A jeśli nawet słodycze nam odbiorą?
A to wszystko to tylko bredzenie przecież, bardziej wiersz niż felieton, tęsknota za nieokreślonym, żal za niewiadomym i głód pustego żołądka. Może w innym świecie można by było ulepić coś, poskładać z innych, ale w tym, co go mamy to możemy najwyżej spotkać się z sobą w lustrze. A to zawsze nudna konwersacja o rowerach czy innych gównach, wiecie jak jest.