Grammy 2020. 5 albumów, które zasługują na nagrodę

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Zaplanowana na 27 stycznia 2020 roku 62. ceremonia wręczenia nagród Grammy, pewnie znowu doceni przede wszystkim komercyjny potencjał artystów i całkowicie pominie przedstawicieli mniej popularnych muzycznych nisz. Natomiast przynajmniej piątkę nominowanych albumów, rzeczywiście można z czystym sumieniem nazwać świetnymi.

Anderson .Paak – Ventura
Nie ma chyba lepszego leku na zimową chandrę niż ten album. Naszpikowany gorącym funkiem i przebojowym r&b projekt podopiecznego samego Dr Dre, zabiera zmarzniętych Europejczyków takich jak my do słonecznego Los Angeles. Wystarczy puścić “Venturę” na cały regulator, by temperatura odczuwalna była skrajnie dodatnia. Być może Anderson .Paak nie odkrywa nowych muzycznych lądów, ale za to posługuje się dobrze znanymi piosenkowymi szablonami z kocią zręcznością. Przy tych dźwiękach chce się robić popołudniowe barbecue nawet w środku grudnia.

Lana Del Rey – Norman Fucking Rockwell!
Była królowa pastiszu w końcu przestała bawić się w figlarną celebrację klisz amerykańskiej popkultury. Nie interesuje ją już także pogoń za gorącymi trendami. Po raz pierwszy, zamiast wdzięczyć się do publiczności, pozwala sobie na ironiczną dekonstrukcję motywu “American Dream”. Naprawdę niesamowite jest to, że w czasach niemocy twórczej muzyków-rebeliantów w rodzaju Kendricka Lamara, to właśnie autorka “Ultraviolence” najskuteczniej punktuje banalność popowej filozofii. “Norman Fucking Rockwell!” to jej pełnoprawne fucking arcydzieło.

The Chemical Brothers – No Geography
Slyszycie te hipnotyzujące rytmy, rozgrzewające parkiet do czerwoności melodie i każące wydzierać się wniebogłosy gościnne popisy wokalne? To nie sprawka żadnego młodego, głodnego sukcesu DJa. To również nie efekt działań jakiejś nowej gwiazdy producenckiej sceny. Tę prawie pięćdziesięciominutową albumową bombę skonstruowali weterani muzyki klubowej, czyli The Chemical Brothers. Duet pamiętający prehistorię big beatu oraz techno, w 2019 roku brzmi jeszcze bardziej świeżo niż kilka dekad temu. Okazuje się, że rave wciąż żyje i ma się dobrze bez pobierania renty.

Thom Yorke – ANIMA
Do tej pory solowe dokonania lidera Radiohead sprawiały wrażenie niedokończonych szkiców pomysłów, które mimo fascynujących właściwości, nie mogły równać się z dyskografią jego macierzystej kapeli. Tymczasem “ANIMA” jest czymś zupełnie innym. Narracja Thoma Yorke’a skupia się tu na przejmującym losie człowieka zniewolonego przez współczesną technologię. Antyutopijne przemyślenia ozdobione transowymi, syntetycznymi dźwiękami kreują muzyczny krajobraz o wręcz filmowej plastyczności. Czy żyjąc w ciągłym uzależnieniu od cyberpodniet mamy jeszcze szanse na znalezienie w sobie realnych emocji? Yorke co prawda nie odpowiada na to pytanie, ale za to błądzi w bardzo intrygującym labiryncie wątpliwości i refleksji.

Tyler, the Creator – Igor
Kiedyś był łobuzem straszącym gospodynie domowe wersami o gwałtach i okultyzmie. Obecnie komponuje absurdalnie wyrafinowane piosenki, naginające formułę nowoczesnego rapu do kosmicznych granic. Tyler ma korzenie czysto hip-hopowe, ale jego wyobraźnia wykracza daleko poza prosty taniec rymowanej melodeklamacji i zapętlonego bitu. “Igora” należy więc traktować jako dzieło post-rapowe, tzn. interpretujące gatunkowe klisze na nowo i tworzące całkowicie autorską estetykę na gruzach nieco już przebrzmiałego stylu. Jak tak dalej pójdzie, to współzałożyciel kolektywu Odd Future jeszcze za życia osiągnie status legendy.

Reklama