Ethiopia-Harare – część pierwsza

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin

Od dwóch tygodni nocuje w hostelu w Addis Ababe. Na stałe mieszkam tutaj tylko ja i sympatyczny Niemiec, który jest tutaj już od dwóch miesięcy. Ciekawa osoba, samotnik, ma żonę, która została w kraju i uprawia swój ogródek, a on woli przebywać wśród ludzi podróżując.

Hostel jest jeszcze nowy, więc raczej świeci pustkami, co w jakimś sensie, szczególnie nocami, tworzy ciekawy klimat pustego korytarza i świecących neonówek. Często też nie ma w ogóle światła, co w przemyśleniach, szczególnie nocnych, typu „gdzie ja jestem i co tutaj robię“ daje niezłe doznania i odpowiedzi na wiele pytań, których ciężko mi było odnaleźć w codziennym życiu.

Pracują tutaj dwie dziewczyny – Mulu 19lat i Emebet 27 oraz jeden chłopak – Legese.

To też ich dom, dziewczyny piorą i ogarniają pokoje, cała trójka pracuje 7 dni w tygodniu. Legese ma 36lat, widuję go tutaj nocą, pilnuje porządku i bramy wejściowej. Wpuszcza i wypuszcza imprezowych gości. Za dnia zajmuje się czyszczeniem butów na ulicy. Legese śpi w śpiworze na podłodze w portierni.

To mój równieśnik i osoba, która bardzo mnie wzrusza. W jakimś sensie stawia do pionu mnie w momencie, kiedy moje puste ego i wygórowane ambicje miotają moim życiem.
Nocami jest  ruch, pojawiają się pary ludzi, kt
órzy za małą opłatą mogą wynająć jeden z pokoi i nacieszyć się sobą do woli. W nocy budzą mnie na zmianę uderzenia pośladów i jęki kobiet czy też zadyszanych mężczyzn tuż za ścianą. Czasami nie mogę też spać ze względu na modlitwy, które słychać zza okna. Są to głosy o wyjątkowej barwie, śpiewy mężczyzn, które czasami trwają całą noc.

Bywają noce kiedy zza okna śpiewa mężczyzna do swojego boga, a w pokoju obok kobieta udaje orgazm życia.  Dzisiaj ciężko mi zasnąć, siadam na łóżku, zapalam światło.

Wychodzę na korytarz, idę na balkon, mijam pokój Niemca. Siedzę tam i w ciszy planuję kolejne dni. Po trzech, czterech dniach okrzyki z pokoju obok nie robią już na mnie wrażenia. Patrzę w niebo, w to samo, które nie dawno oglądałem w Amazonii.

Nagle otwierają się drzwi od pokoju, w którym miałem wrażenie, że koleś jest królem życia i jedynym samcem w okolicy. Facet, który wyszedł jest bardzo zdziwiony i średnio przyjaznym głosem coś do mnie mówi, ale niestety nie ogarnąłem amharskiego, więc zbywam go wzrokiem i postanawiam wracać do moich nocnych przemysleń. Jakieś dwie godziny później budzę się w sekundę, gdy ktoś napieprza w drzwi obok.

I nie przestaje!

O tej porze ten dźwięk brzmi przeraźliwie, trwa to dobre trzydzieści sekund, ktoś bardzo silny chce rozwalić drzwi, zaczynają się krzyki – help, help! Te słowa zmieniają wszystko, dodają jeszcze większej adrenaliny i dramatyzmu tej dziwnej sytuacji. W sekundzie jestem gotowy. Gotowy, ale do czego?

Słyszę jak Legese biegnie po schodach, wychodzę z pokoju. Jest też ktoś inny, kogo nie znam oraz spanikowana kobieta, która twierdzi, że ktoś próbował wejść do jej pokoju. Do dzisiaj nie wiem co dokładnie się stało i nikt chyba nie wie. Dobrze, że jutro wyjeżdżam, przyda mi się przerwa od tego miejsca.

Kolejnego dnia znowu ktoś wali, tym razem znacznie delikatniej, ale do moich drzwi. Jest to kierowca taksówki, która o 4-tej nad ranem zabierze mnie na dworzec autobusowy, skąd wybieram się 500 km na wschód Etiopii, do miasta Harare, w którym będę chciał odnaleźć ludzi mających mnie zabrać na swój ślub. Kierowca przyszedł się przedstawić i zapewnić, że zawiezie mnie na czas i mam się czuć bezpieczny. Później stał się moim pewnym kontaktem i ulubionym szoferem w Addis, do dzisiaj utrzymujemy tę znajomość. Autobus średniej jakości zawiezie mnie do Harare, bardzo już jestem ciekaw tej Afryki poza miastem.

Wsiadam i szybko okazuje się, że oczywiście jestem jedynym białym na pokładzie. Mam swój przydzielony fotel i swojego współtowarzysza podróży. To dojrzały mężczyzna po 60-tce, niskiej postury, ubrany w garnitur, taki jak ze strychu babci, taki jak od dziadka, ciemno-zielony, poczciwy.

W ogóle nie reaguje na mnie, ma nakrycie głowy i swoją książeczkę. Małą książeczkę w rozmiarze jego dłoni. Modli się i czyta starannie, z pasją, oddaniem, co chwila całując stronę którą przeczytał. Ciekawe czy całe życie tak bardzo był czemuś oddany, tak bardzo wierzył w coś, w jakiegoś Boga czy też siłę wyższą. Czy od pięćdziesięciu lat codziennie w taki sposób zaczyna dzień?

Ruszamy, a ja zmieniam miejsce, bo sporo wolnego w tym busie. Chcę usiąść sam wygodnie i na spokojnie oglądać Afrykę zza okna. Zaraz po wyjeździe, pomimo dokładnego sprawdzenia podczas wchodzenia na pokład, odbywa się kontrola biletów i mężczyzna z t-shirtem adidasa robi swoim kasownikiem dziurkę w moim bilecie, przywołując mi czasy dzieciństwa i skojarzenia z kasownikiem w autobusach. Po trzech godzinach drogi budzi mnie ten sam mężczyzna, który przynosi mi wodę oraz jakieś ciasto. Za oknem już prawdziwa Afryka, są lepianki, są wielbłądy i dzieciaki latające boso. Dziewczynka niesie w oddali baniak z wodą, żółty baniak made in china. U Kapuścińskiego kobiety też zaczynały dzień od dostarczenia wody do domu. Minęło tyle lat, a jedyna zmiana to żółty chiński baniak na plecach kolejnych pokoleń dzieciaków, które zaczynają dzień od dostarczenia wody do domu.

Moje rozmyślania przerywa po raz kolejny facet w t-shircie słowami ticket please! Ale jak to, przecież nie było postoju, nikt się nie dosiadł? Podpis długopisem obok dwóch dziurek z poprzedniego sprawdzenia biletu powoduje u mnie dobry nastrój i uśmiech na twarzy oraz pewnie możliwość dalszej kontynuacji podróży. Jedziemy ok. 50 km/h, na drodze wszystko – małpy, osły, czasem wielbłądy i nikt nie chce się przesunąć. Czasem jakiś pasterz w panice zaczyna używać swojego pejcza, aby stado jego zwierząt zeszło na jedną stronę. Wreszcie jakiś postój. Toaleta w busie jest, ale nie ma klamki.

Wybiegamy na zewnątrz, każdy przed siebie. Kobiety na lewo. Nie ma krzaków, dziwnie to wygląda. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawia się dziadek z dwoma zębami z przodu, dziwnym ubraniem oraz nakryciem głowy. Wyróżnia się bardzo szczupłymi nogami i na mój widok zaczyna się śmiać. Handluje jakimiś patykami, które wszyscy od niego kupują, oprócz mnie, co wywołuje kolejną salwę śmiechu u niego i reszty podróżnych. Dziesięć minut później widzę jak cały autobus myje zęby tymi gałązkami. Kolejny postój to już przerwa obiadowa w małej miejscowości. Zauważam ciekawość tamtych ludzi moją osobą, szczególnie kelnerek, które wstydzą się podejść i zapytać co podać. Poznaję też dwójkę facetów z busa, to pastor z Harare oraz jego znajomy. Przekonują mnie, aby wysiąść wcześniej w Diredrewa i jechać z nimi mini taksówką. Do tej propozycji długo nie muszą mnie namawiać i godzinę poźniej jestem juz u bram tego historycznego miejsca. Pierwsze co odczuwam to ciężki klimat i temperaturę. Teraz dopiero jestem w Afryce, a plecak waży dwa razy tyle co normalnie.

Godzinę chodzę po mieście, szukając noclegu i opędzając się od pseudo-przewowdników, czy dzieciaków wykrzykujących w moim kierunku China China bądź „forenczi“. Zauważam już te kolorowe ściany i jeszcze bardziej kolorowe kobiety. Zauważam też, że jest tutaj „ciężko“ i bardzo biednie. Policjanci z kałachami, do których już przywykłem, nie robią już na mnie takiego wrażenia. Bardziej zauważam ich większy luz w poruszaniu się oraz sposobie w jaki się ubierają, czy też trzymają broń. Zaczyna robić się szaro, jestem koszmarnie zmęczony, wybieram opcję hotelu z działającym prysznicem. Wypijam dwa piwa, siadam na łóżku, trzymając się planu, aby zawsze mieć gotowy sprzęt i naładowane baterie. Wyciągam je z plecaka i podłączam do sieci. Budzę się o 5 rano  obok ładowarek i w ubraniach, w jakich wszedłem do pokoju hotelowego. Na szczęscie – baterie naładowane, można iść w miasto.

Reklama